Współczesne

 
 

KJELL WESTO

Niebo w kolorze siarki

tłum. Katarzyna Tubylewicz

wyd. Poznańskie 2021

Wciąga od pierwszej strony, zupełnie nieznośnie, niczym pełen soczystych trupów kryminał, a rzecz jest o… dojrzewaniu. Jest rok 1969, nasz bohater poznaje Alexa i Stellę, rodzeństwo z bogatego helsińskiego domu i nie zdradzę wielkiej tajemnicy pisząc, że ta przyjaźń przetrwa rozmaite burze dziejowe, przetrwa nawet miłość. Mamy tu opowieść o ich dzieciństwie, które było w sumie beztroskie i tak je zapamiętali. Ale – cóż - ponieważ pamięć przechowuje nie tylko piękne wspomnienia, jak   tytułowego siarkowego  nieba, lecz także wydarzenia przykre, choćby wspomnienia okrucieństw, których doznawali i które wyrządzali, świadomie bądź nie; te obecne w ich „twardych dyskach” drobiazgi, których nie umieją (a może nie chcą?) wykasować, będą mieć zasadniczy wpływ na ich dalsze życie, na młodość i potem – dorosłość, których także jesteśmy obserwatorami.

Niebo w kolorze siarki jest poruszającą opowieścią o meandrach pamięci, o sile przyjaźni, o kaprysach miłości (i o tym, że wielka miłość zdarza się tylko raz), o marzeniach i rozczarowaniach, o zwyczajności dorosłości, wreszcie - o historii, która złośliwie lubi się powtórzyć w najgorszym z możliwych momencie, jak to w życiu bywa… To jest fantastyczna proza.

KONIECZNIE.


 
 

BRANDON HOBSON

Tam, gdzie rozmawiają umarli

tłum. Jarek Westermark

Agora 2021

Właściwie w tej powieści nie za wiele się dzieje – mamy oto piętnastoletniego Sequoyah, Indianina Cherokee, który trafia do rodziny zastępczej, w której jest już dwoje innych dzieciaków, także Indianka – Rosemary, i – młodszy od nich, lunatykujący George. I właściwie tyle. Ani o przemocy w rodzinie, ani o dysfunkcyjnej matce ani o problemach w szkole czy o narkotykach bądź innych uzależnieniach. I nawet trudno ją nazwać powieścią o dojrzewaniu, tzn. – o trudach dojrzewania, nasz bohater jest chłopcem względnie ułożonym, jakoś trudno zbeletryzować jego wybryki. Raczej przyglądamy się jego myślom, uczuciom, pragnieniom, zresztą niespecjalnie ekscentrycznym. I tak przed ponad 300 stron.

I mimo to nie można się od tej książki oderwać. Jest w tej opowieści coś niezwykle czułego, jakoś ważnego, niewytłumaczalnie uzależniającego. Złapałem się na tym (zepsuty może prozą sensacyjną), że oczekuję, że za moment coś złego się stanie z George’em, że wyrzucą Sequoyah ze szkoły, że trafi do poprawczaka, że pojawi się jakiś „twist”, z drugiej strony – że będzie happy end, że matka wyjdzie z więzienia i chłopak do niej wróci. To jednak nie następuje. Mamy za to piękną historię o sile wyobraźni, o pragnieniu śmierci (sic) i o tym, że świat najczęściej jest najzupełniej zwyczajny, tak, jak zwyczajne może być nasze życie.

Czy Sequoyah znajdzie radość w tej zwyczajności?

 
 

TOMASZ ŻAK

Trzydziestka

WAB 2021

Mamy oto niewielkie miasto na polskiej prowincji, trzydziestoma ciosami zostaje zamordowany syn burmistrza. Kto zabił? – tyle w największym skrócie. Historia jest bardzo dobra; jednak jej poprowadzeniem i warsztatem autora zachwyciłem się nieco mniej niż rozentuzjazmowani recenzenci.

Cytowanie tekstów hip-hopowych czy piosenek w powieściach to już jakaś epidemia; rozumiem, że bohaterowie właśnie tego słuchają, to jest ich życie, ale wplątanie tego w narrację kryminału jest czymś nie do zniesienia egzaltowanym. Po drugie – powieść jest nieprawdopodobnie wulgarna, odniosłem wrażenie, że autor granicę żartu mimo wszystko przekroczył; dalej – mamy darmowy instruktaż dla początkujących narkomanów i lekomanów, faktycznie cały świat wokół mnie jest na chemii? Uprzedzam też, że wszyscy tu są umoczeni, jedyną jakby pozytywną postacią jest… - nie za wiele mogę zdradzić, to byłaby nikczemność przy kryminale – ale to chyba mogę powiedzieć – mściwy bandzior z chorą wyobraźnią. Iwona wydała mi się jednak wymyślona i papierowa, Kuba i jego naczelny też, otwarte zakończenie trochę raziło, a całość można byłoby ździebko uprościć, w pewnym momencie gubiłem się - kto z kim i dlaczego, choć czytałem dość uważnie.  

A ponieważ książka jest jednak – jako się rzekło - żartem literackim, wszystko, co napisałem powyżej może trochę nie mieć sensu.  Naturalnie - pod warunkiem, że się ten żart zrozumie.
 
 

KRISTINA SABALIAUSKAITE

Silva rerum III

Tłum. Kamil Pecela

Wydawnictwo Literackie 2021

To jest najbardziej gorzka z dotychczasowych opowieści o Narwojszach, tym razem o Litwie za Sasów, o Rybeńce oczywiście, choć może bardziej o jego bracie – Marcinie Mikołaju Radziwille, o którym czytamy w księgach, że był obłąkany. Właśnie, czyżby? I to pytanie będzie sobie zadawał nasz bohater, trzydziestokilkuletni Piotr Antoni, szlachcic z Wilna, wiernie służący Rybeńce ekonom, zamożny i umiejący zadbać o interesy swoje i swojej rodziny. Poznaje Piotr Antoni owego „obłąkanego” krajczego, jest świadkiem jego ubezwłasnowolnienia, upokorzenia, wielokrotnie ma okazję z nim rozmawiać i jako jego gość, czy też może – więzień, później także odwiedzając go w zamknięciu. Czy więc faktycznie był chory umysłowo? Czemu otaczał się Żydami, nauczył się jidysz, zajmował się kabałą, miał własny – no cóż – harem, uwięził żonę i dziecko, dlaczego, dlaczego, dlaczego… – nie umie sobie z odpowiedziami Narwojsz poradzić. Wie jednak na pewno, że nie zachowywał Marcin Mikołaj żadnych pozorów, a właśnie tego – a nie dziwactw - świat nie wybacza… Może dziś inaczej ocenialibyśmy „szalonego” Radziwiłła, gdyby wspomnienia naszego bohatera nie trafiły do pieca za sprawą przerażonej ich lekturą pobożnej małżonki Piotra Antoniego? Może…

Znów więc mamy pasjonującą opowieść o historii, jej kaprysach, o narracjach nadawanych przez idiotów, o przypadku rządzącym losem ludzkim i – jak zawsze u Sabaliauskate – o wielkiej miłości, takiej, która zdarza się raz na całe życie, i która odchodzi zostawiając tęsknotę rozdzierającą serce, aż do śmierci. Wątek romansu Piotra Antoniego z Balbettą - jest po prostu znakomity.

Inaczej się ten tom czyta niż poprzednie. Może dlatego, że opisywane czasy były spokojniejsze, dostatniejsze, może dlatego, że nasz bohater nie musiał podejmować decyzji od których zależało życie najbliższych, może dlatego, że ta opowieść w nim, a nie tylko – o nim.

Inaczej, ale wciąż – to rewelacyjna proza, okropnie wciągająca, i – jak to w Silva Rerum bywa - dojmująco współczesna.
 
 

FREDERIC BEIGBEDER

Oona i Salinger

tłum. Anna Michalska

Noir Sur Blanc 2016

Ona (Oona) – zachwycająca swoją urodą nastoletnia córka Eugene’a O’Neilla, on, Jerry – dwudziestojednoletni początkujący pisarz, w przyszłości autor najwybitniejszej amerykańskiej powieści XX wieku. Spotykają się w modnym nowojorskim klubie i… Ale nie, to nie jest historia wielkiej, nieszczęśliwej i niemożliwej miłości, takiej, jaka się zdarza raz w życiu. To jest bowiem przejmująca, nieprawdopodobnie pacyfistyczna opowieść o wojnie, i o tym, że się z niej nie wraca. Nikt nigdy tego nie zrozumie, nie potrafię opowiedzieć więcej niż marny procent tego, co widziałem. Na zdjęciach niczego nie widać, a zdania są bezsilne – pisze piórem autora Salinger w jednym z listów do Oony. I tymi bezsilnymi zdaniami kilka lat później pisze swoją jedyną powieść, wojenną, w której nie ma ani słowa o wojnie. Hemingway - nie tylko dlatego, że z Salingerem wypił w świeżo wyzwolonym Paryżu morze alkoholu – wiedział od razu, że w sercu kilkunastoletniego chłopaka z Nowego Jorku są zawarte niewypowiedziane cierpienia, złość i bezsilność dwudziestopięcioletniego weterana. New York Times miesza jedyną powieść Salingera z błotem, a po trzech miesiącach drukuje tytuł Buszującego w zbożu na czwartym miejscu swojej listy bestsellerów.

Oona i Salinger nie jest reportażem literackim ani biografią, Beigbeder bowiem, stchórzywszy przed spotkaniem z bardzo starym już (a i tak unikającym świata) Salingerem i otrzymawszy od spadkobierców Chaplina odmowę dostępu do listów naszych dwojga bohaterów, wszystko po prostu zmyślił. Wszystko – poza faktami, datami, miejscami.  Komu pióro służy – może i tak! Czyta się tę książkę świetnie, jest inteligentna, przewrotna, momentami także bardzo zabawna, napisana z sensem i z szacunkiem oraz pewną czułością (może nawet miłością) wobec bohaterów.

P.S. Bohater Higieny Mordercy wycinał nożyczkami ze swoich ulubionych książek te strony, które jego zdaniem autorowi nie wyszły. Zróbcie to samo z ostatnimi pięcioma kartkami Oony i Salingera, one musiały powstać po znacznej ilości absyntu, ufam, że niczego więcej, nie wiem, dlaczego nie zareagował redaktor tej książki. Może autor się uparł i już? No może. Wybaczamy, bo cała reszta porywająca.

 
 

JOHN BOYNE

Nawiedzony dom

tłum. Dorota Lachowicz

Stara Szkoła 2019

Ta książka jest zarówno hołdem, naśladownictwem jak i niewinnym żartem z Dickensa. Jego twórczość kilkukrotnie w książce powraca w dość niezawoalowany sposób. Z pewnością w Wielkiej Brytanii takie aluzje czytane są zupełnie inaczej niż u nas, bo tam Dickens jest pisarzem wciąż żywym, postacie z jego książek fantastycznie funkcjonują we współczesnej kulturze i – w codziennej współczesnej angielszczyźnie, czego zresztą dowodem owa powieść; u nas jednak w czytelniku nie znającym Dickensa, takie odniesienia mogą wzbudzić pewnego rodzaju nieufność. (Przeczytałem wszystko Dickensa i zgadzam się z Boynem – to bycza literatura, a moją ulubioną dickensowską postacią jest mamusia Nicholasa Nickelby’ego).

Mamy oto – jakżeby inaczej – nieurodziwą Elizę, która - mimo nikczemności oblicza - okaże się pełna najwspanialszych cnót, od inteligencji po odwagę, trafia Eliza do tytułowego domu, gdzie jako guwernantka opiekuje się dwojgiem dzieci. Niepokoi jednak fakt, że jej poprzedniczki na tej posadzie kolejno traciły życie w dość niezwykłych okolicznościach. Przypadek?

Mamy tu i atmosferę angielskiej prowincji z mgłami niczym z Wichrowych wzgórz, mamy pełnokrwistą bohaterkę, trzyma w napięciu (niewielkim - bo to żart, ale jednak), jest i suspens. Słowem - dobrze się Nawiedzony Dom czyta i – jak wspomniałem – czytelnicy Dickensa poczują się wywołani do skojarzeń z jego powieściami, COŚ jednak w tej książce jest nie tak.

Może mam wobec tego pisarza wymagania szczególne (bo bardzo go lubię), a - może ta literacka zabawa jest jednak zbyt rozbrykana, bo odniosłem nieodparte wrażenie, że Boyne napisał tę powieść jakby trochę od niechcenia, nie przykładając się, za łatwo, trochę za mało jest tu tej „boyności”, za sprawą której sięgam po wszystko, co napisał. Tak, wiem, że argumenty mizerne i dyskusyjne, a i podkreślę – książka w sumie niezła – ale tym razem jestem na „nie”.

 
 

JOHN BOYNE

Drabina do nieba

tłum. Alina Siewior-Kuś

Świat Książki 2019

Trochę szkoda, że wydawnictwo zdecydowało się aż tak bardzo spojlerować na czwartej stronie okładki, ale cóż – mleko się wylało, ździebko mniej przyjemności będziecie mieć z lektury. W berlińskim hotelu poznajemy młodego przystojniaka Maurice’a Swifta, który ma tylko dwa marzenia, jednym z nich jest zostanie pisarzem, za wszelką cenę. To znaczy – za ile?

Rzecz – z jednej strony o takich ludziach, którzy pragną czegoś najbardziej na świecie, ale niestety nie mają talentu, żeby swoje marzenia zrealizować, dojmująco aktualna przypowieść o miernotach, które zrobią wszystko, żeby się tylko wybić. Z drugiej jednak strony – Drabina do nieba jest ostrzeżeniem przed uzależnieniem i od czytania i – od tworzenia; jednocześnie – nieco może paradoksalnie – emanacją radości tworzenia. Recenzenci opisując tę książkę wyjątkowo chętnie używają przymiotnika przepyszna. Będę redundantny – jest istotnie przepyszna, choć na początku struchlałem – czyżby autor się zapomniał? Jeden z wątków jest bowiem jego czytelnikom jakby znany, mimo wszystko autor jest zbyt młody na cytowanie samego siebie… Jednak - po przeczytaniu całości pewien jestem, że to zabieg celowy, po więcej odsyłam do świetnych Spóźnionych wyznań.

Znam wszystkie książki Boyne’a wydane w Polsce, ta – nie mam żadnych wątpliwości – jest najlepsza, to fantastyczna zabawa z czytelnikiem, jego erudycją, inteligencją i przyzwyczajeniami literackimi, całość skonstruowana i znakomicie napisana, do pochłonięcia w dosłownie dwa wieczory. Z wypiekami na twarzy czekam na ekranizację!

 

CALEB CARR

Alienista

tłum. Zuzanna Naczyńska

Dom Wydawniczy Rebis 1997 

Uprzedzam, to proza dość naturalistyczna, autor nie szczędzi nam DOKŁADNYCH opisów zbrodni, tym bardziej szokujących, że ofiarami morderstw padają kilkunastoletni chłopcy, na co dzień pracujący w manhattańskich burdelach. Theodore Roosevelt (tak ten) nadzorujący miejską policję powołuje specjalną grupę, która ma znaleźć psychopatycznego zabójcę, jest w tej grupie dziennikarz śledczy, oczami którego obserwujemy ówczesny Nowy Jork, jest doktor Kreizler - tytułowy alienista, Sara, jedna z pierwszych nowojorskich śledczych w spódnicy, pojawia się nawet J.P.Morgan. Ale jest i stronnictwo, które z pewnych powodów próbuję pracę naszej grupy storpedować.

Alienista to nie tylko kryminał czy powieść psychologiczna, książka wydała mi się hołdem złożonym wspaniałemu miastu, udało się bowiem autorowi w niesłychanie plastyczny (i jakiś paradoksalnie pełen czułości) sposób opisać Nowy Jork końca XIX wieku, jego zapach, atmosferę, knajpy, teatry, speluny, domy publiczne; mamy sceny z życia zamożnych mieszczan i - świeżo przybyłych imigrantów mieszkających w strasznych warunkach w slumsach, do których nawet policjanci nie wchodzą, bo pokazanie tam odznaki równa się wyrokowi śmierci. Kilkukrotnie podczas czytania zdarzyło mi się sprawdzić na planie miasta, gdzie zabójca atakował, gdzie mieszkała elita, czy - jak daleko miał Moore od swojej babuni, gdzie mieszkał -  do redakcji. Ciekawe, czy ktoś - wzorem Oslo i komisarza Hole z powieści Nesbø – wpadł na pomysł spacerów po Nowym Jorku śladami bohaterów powieści Carra.

Nie lubię kryminałów ani powieści historycznych. A ten – o zgrozo - kryminał historyczny wciągnął mnie dokumentnie. Zanim zatem obejrzycie serial – przeczytajcie.

 
 

MARCIN WICHA

Rzeczy, których nie wyrzuciłem

Karakter 2017

Jestem w wieku autora, więc świetnie pamiętam wydania książek, o których pisze, choć w moim domu legendarnej rosyjskiej książki kucharskiej nigdy nie było, polskiej zresztą też nie, nie mieliśmy znajomości w księgarni… Były za to i są książki duetu Lemnis/Vitry (wiecie, że to jeden człowiek, muzykolog - sic! – Tadeusz Żakiej), a z Książki dla samotnych i zakochanych zdarza mi się do dziś korzystać. Wiem zatem dokładnie, o czym p. Marcin pisze, ale… jego dzieciństwo na Mokotowie było inne niż moje na Bojarach, Białystok od Warszawy w tamtych czasach, a może i dziś – dzieli ocean, więc czytałem tę książkę jako powieść (którą przecież nie jest) - o dzieciństwie, które w moim wypadku było gdzieś tam podobne, i - zupełnie inne. Chyba nie poznałem nikogo choć z wierzchu podobnego do mamy autora (może poza jednym wyjątkiem), otaczali mnie – jak dziś pamiętam - ludzie zrezygnowani, smutni, słabi, w najlepszym wypadku – nieobecni. Może jakoś niesprawiedliwie pamiętam. Może.

Pokolenie naszych rodziców opisane w tej książce powoli już odchodzi, urodzeni po wojnie byli uczestnikami pewnego eksperymentu społecznego, ich szczęście i dobrobyt miały zapewnić praca dla socjalistycznej ojczyzny i okólniki z KC. Nauczeni przez historię ostrożności, zawsze zachowywali pewną rezerwę, na świat patrzyli zawsze z nutą ironii, bo to pomagało przetrwać i zawsze starannie dobierali słowa – pisze Marcin Wicha.

Ile w nas z nich zostało?

 
 

DOROTA JAWORSKA

Rado boy

Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2019

Mamy oto maturzystę Kamila, chłopaka przystojnego, dobrego ucznia, który – no cóż – jak każdy zapewne nastolatek ma trochę problemów i z sobą i ze światem. Jego matka jest zajęta najbardziej sobą, babunia (u której mieszka) jest raczej oziębłą starszą panią, kolega z klasy znęca się nad nim od lat, a do tego - pojawia się na spotkaniu autorskim w Kamila szkole jego ulubiony poeta - Gierdoń. Napisać o tym spotkaniu, że pociągnie za sobą ciąg dramatycznych zdarzeń - to tak jakby nic nie napisać.

I właściwie tyle tytułem wstępu, bo później w tej historii nic nie okaże się takie, jakim wydawało się być – i to jest największa zaleta tej powieści. Gorzej niestety z bohaterami, są tylko albo dobrzy albo źli, zupełnie jak u Dickensa, przemiana Jakuba wyszła (z punktu widzenia czytelnika dorosłego, pozbawionego złudzeń) trochę deus ex machina, zaś szczebioty Lasockiego z narzeczoną trochę przypominały mi prozę Chmielewskiej, która – jak wiemy - miała wyjątkową miętę do mundurowych. Mimo to ów debiut autorki wydał mi się więcej niż udany, napisała bowiem powieść dla bardzo wymagającego czytelnika, o sprawach naprawdę istotnych, bez owijania ich w bawełnę, i mimo pewnej – jako się rzekło - naiwności - czyta się Rado Boya naprawdę świetnie.

Kup swojemu nastolatkowi i sam/sama przeczytaj.

 
 

MARY MCCARTHY

Ptaki Ameryki

tłum. Cecylia Wojewoda

PIW 1975

W Wietnamie trwa wojna, a w Stanach - nasz bohater właśnie kończy college i wkrótce czeka go spotkanie z komisją wojskową. Peter jest prostym chłopakiem, ale nie głupkiem, przeciwnie - nadwrażliwcem, którego intelekt pracuje na trochę zbyt dużych obrotach.  Właśnie tak został wychowany przez matkę artystkę i ojca (oraz ojczymów), żeby po pierwsze - intelektu używać, a po drugie - wyraźnie odróżniać dobro od zła, prawdę od fałszu, hipokryzję od uczciwości. Okazuje się, że z takim wydawałoby się pożądanym bagażem niełatwo jednak żyć, szczególnie, gdy się jest nastolatkiem. Rodzice wysyłają Petera do Francji, żeby postudiował i posmakował Europy, we Paryżu panuje niewyobrażalny bajzel, dla kogoś tak uporządkowanego jak on życie w tym mieście dalekie jest od wyobrażeń, z jakimi wówczas Amerykanie ciągnęli doń, żeby się „kulturowo skompletować”. Wiele łączy Europejczyków i Amerykanów – pisze między wierszami McCarthy, ale – dzieli nas ocean. I Peter bardzo się stara, żeby Europejczyków nie traktować jako lud egzotyczny, niespecjalnie się to uda. Z czym zatem ze starego kontynentu wróci?

Pierwsze i ostatnie niestety wydanie tej książki można kupić na popularnym serwisie aukcyjnym za 2 złote. Zachęcam do transakcji, to może trochę niedzisiejsza (kto dziś używa słowa krepdeszyn?), ale mądra powieść o dojrzewaniu, świetnie napisana i całkiem zabawna. Zwracam choćby uwagę na filozoficzne (nomen omen) ustępy związane z ograniczeniami toaletowymi w paryskich kamieniach czy – na przemyślenia Petera o stanie uzębienia amerykańskich seniorek podczas wspólnej kolejowej podróży do Paryża.

 
 

MICHAŁ ZYGMUNT

Krew i honor

Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020

Jest to książka: pornograficzna, nieprzyzwoita i niecenzuralna, wyuzdana, bezczelna, mizoginiczna, momentami odrażająca, rynsztokowa, perwersyjna i impertynencka. Ale – komu język służy – może i tak!

Mamy oto pochodzącego z bogatej rodziny przemysłowców Jakuba i Warszawę czasów sanacji, a następnie wojny. Wśród bohaterów powieści są także - Franek, do którego Jakub odczuwa pociąg, jego wyzwolona żona Julia (Jakuba, nie Franka, ale nie będę Wam psuł niespodzianki), jest pięknie ubrany Janek Krasicki, jest Jarosław Iwaszkiewicz, któremu w towarzystwie pewnych rzeczy się po prostu nie robi, mecenas Teodor Duracz i inne postaci znane z historii oraz - powstałe w wyobraźni autora. Może warto wspomnieć na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał się na maturze powoływać na Zygmunta, że nie tylko dramatis personae są w większości wymyślone, ale rzeczywistość, w której autor raczył je umieścić – również.

Co by było, gdyby w Sródce interwencja Policji wyglądała inaczej? A gdyby nie Franek a kto inny był garkotłukiem na imprezie? A nawet – jeśli Franek – to gdyby nie palił, nie wyszedłby na papierosa i nie spotkała Jakuba, prawda? Alternatywna wersja historii wcale nie musi być ani wydumana, ani z fantastyki wzięta, zupełnie przez przypadek można zostać królem, i przez przypadek – katem. Swoją drogą – znakomite zakończenie.

Czyta się tę książkę świetnie, autor troszkę się mizia, a trochę przedrzeźnia i wodzi za nos czytelnika, jego inteligencję, wrażliwość i poczucie humoru. Nie ukrywam - bardzo mi się ta perwersyjna zabawa podobała.

 
 

JOHANNA SINISALO

Krew aniołów

tłum. Sebastian Musielak

WAB 2011

Tylko moja sympatia wobec Autorki (rewelacyjne Nie przed zachodem słońca) pozwoliła mi przebrnąć przez szeroko rozumiany początek tej powieści. Bowiem proza „ekologiczna”, taka strasząca okropnymi skutkami wyginięcia pszczół i jedzenia mięsa, wywołuje we mnie irytację, jestem uczulony na taką twórczość, która najczęściej udaje tylko literaturę, a jest jedynie prostacką propagandą.

Ale Krew Aniołów, choć momentami nieznośna, (bo przy jej lekturze nie da się nie zająć stanowiska wobec rozmaitych ważnych spraw, wobec których chciałbym być neutralny) nie jest książką o zniknięciu pszczelej rodziny z jednego z uli. Mało tego, ta „ekologiczna” prowokacja autorki jest jak najbardziej celowa. Człowiek, który broni sprawy zwierząt bez zrozumienia własnego człowieczeństwa, bez stawiania go na pierwszym miejscu, żałośnie się zagubił w życiu – czytamy. Co zatem zrozumiał Eero, albo – lepiej zapytać – czego nie zrozumiał? I o czym tak naprawdę chciała opowiedzieć Sinisalo? Otóż – o ojcowskiej miłości.

O miłości silniejszej niż śmierć (sic!), o dawaniu wolności swojemu dziecku i o lęku, że - dało się jej zbyt wiele, że się – w dobrej wierze zresztą - okłamywało, że świat łatwo zmienić, że wystarczy tylko chcieć. Wreszcie - o sensie i o przeżywaniu żałoby, czymkolwiek ona jest. Uczuleni na oniryzm (np. Barbara deklaruje, że unika dzieł określanych jako „oniryczne”) mogą w niektórych momentach się żachnąć, ale Sinisalo ma nie tylko świetne pióro, ale i wyczucie granicy, za którą zaczyna się egzaltacja, i jej nie przekracza. Nawet w TYCH momentach.
 
 

YUKIO MISHIMA

Wyznanie maski

tłum. Beata Kubiak Ho-Chi

PIW 2019

Długo trzeba było czekać na polskie wydanie Maski, ale oto mamy, już przeczytana, spoczęła na specjalnie dedykowanej półce z tęczową klasyką. Opowieść – mówiąc najkrócej – o dojrzewaniu w trudnych wojennych czasach, dojrzewaniu o tyle trudnym, że nasz bohater nie daje sobie rady z własną seksualnością, czasy, miejsce i kultura nie sprzyjają odmienności, gdzieś po drodze krzywdzi dziewczynę, przyjaciół, wreszcie – siebie, choćby próbując sobie coś udowodnić wizytą u prostytutki. Niestety, trudno mi do bohatera wykrzesać choć odrobinę empatii. Prawem młodości jest popełnianie głupot, ale on ma w sobie coś odpychającego, coś, co nie pozwala go lubić. To nie jest tytułowa maska, bo tę niekiedy się zdejmuje, czasem spada sama, wydał mi się – mówiąc wprost - dość nieciekawym człowiekiem.

Jest w tej książce coś szlachetnego, jest pięknie napisana i – jak sądzę – równie pięknie przetłumaczona, dlatego tę nieco ponad dwustustronicową powieść czyta się nieźle, jest interesującym obrazem Japonii sprzed 75 lat, ale - nic poza tym. Prawdopodobnie jednak literaturę japońską trzeba czytać jakoś inaczej, używając specjalnych filtrów, pryzmatów i możliwe, że ja nimi nie dysponuję. Będąc jednak owych deficytów świadomy Wyznanie maski wydało mi się nieco rozczarowujące.

Jeśli w ogóle można o klasyce coś takiego napisać.

 
 

KINGA DUNIN

Tabu

WAB 1998

W ramach nadrabiania zaległości w czasach zarazy…

Właściwie nie za wiele można napisać, żeby nie zepsuć lektury, pokrótce więc – mamy dwie spokrewnione rodziny, warszawską i łódzką, jedna jest liberalna, druga – konserwatywna, siedemnastoletnia Marta jest ze stolicy, a jej rówieśnik Marek - z Łodzi. No to już wiecie mniej więcej, co się święci, zresztą tytuł nie pozostawia wielu wątpliwości. Nie odważyłbym się jednak nazwać Tabu książką o przekraczaniu pewnych granic ani – paradoksalnie - o dojrzewaniu. Kinga Dunin napisała bowiem właściwie moralitet, tak, o dobru, złu o tym, skąd właściwie wiadomo, co dobre, a co złe i – gdzie w tym wszystkim Pan Bóg się mieści. O czym chyba najwięcej miałby do powiedzenia główny – choć nie pierwszoplanowy – bohater tej opowieści, czyli Józinek.

Może jest w książce kilka momentów naiwnych, może Mirka jest zbyt święta, Jacek zbyt wymyślony, Marek pisze maile zbyt poprawną polszczyzną, może zakończenie zbyt…, no ale chyba nikt nie wyobraża sobie powieści dla młodzieży bez happy-endu. Jakim bylibyśmy pokoleniem, gdyby na ostatniej stronie Tomka Wilmowskiego zjadł krokodyl, prawda?a

 
 

EFRAIM SEVELA

Męskie rozmowy w rosyjskiej łaźni

tłum. Maria Kotowska

Czytelnik 1993

Kilku kacyków partyjnych, dobrych znajomych od lat, spędza urlop w sanatorium dla aparatczyków. Piją na potęgę i w tytułowej saunie wspominają dawne czasy, kiedy byli piękni, młodzi i atrakcyjni dla dam. Te ich wspomnienia są – mówiąc wprost – dość mocno pieprzne, a nawet zahaczają o pornografię, i na początku lektury tej znakomicie zresztą napisanej książki wydaje się, że właśnie tego typu podnietę mają czytelnikowi nieść. Nic podobnego.

Ich opowieści bowiem - niekiedy zmyślone, niekiedy prawdziwe (na ile literatura może być prawdziwa oczywiście) - są jakby postscriptum do podręcznika historii naszych sąsiadów, mało znaną kartą z dziejów Związku Radzieckiego, w którym przecież słowo „seks” istniało tylko w teorii, zgodnie zresztą z popularnym niegdyś dowcipem. Cała sfera erotyczna była tematem tabu znacznie większym niż w Polsce, tymczasem w opowieściach bohaterów Seveli ludzie nie tylko uprawiają seks, ale i mają z niego wyraźną radość, niekiedy wręcz atawistyczną, ale też jest w tym coś wyuzdanego, zwierzęcego, będącego po prostu zaspokajaniem żądz. I ci rozerotyzowani bohaterowie (z legitymacjami partyjnymi w kieszeniach) mają też potrzeby bliskości, intymności, jakiejś normalności. Niestety ani tego nie otrzymują ani dać nie umieją. Czyja to wina? Wojny? A może zakłamania będącego codziennością powojennych czasów w Sowietach? Może.

Kto ciekaw Wschodu – niech przeczyta, choć uprzedzam, z rubasznością Dekamerona (porównanie z opisu na okładce) niewiele Męskie rozmowy wspólnego mają. To zdecydowanie literatura dla dorosłych i to nie tylko w TYM sensie.

 

TOMASZ JĘDROWSKI

Płynąc w ciemnosciach

tłum. Robert Sudół

OsnoVa 2019

Rok 1968, kilkunastoletni Ludwik zakochuje się w swoim koledze Beńku (no właśnie, raczej powinno być: Benku), rok 1980 – już jako dorosły student – w Januszu. W tle - Polska Gomułki, potem rok 1980, post gierkowska bieda i beznadzieja. Historia  jest co prawda ciekawa, szczególnie w drugiej części, ale momentami miałem wrażenie, że autor inspirował się stylem i w ogóle twórczością Marii Rodziewicz.

Na chybił trafił: Chrapliwość jej głosu brała się z najeżonymi igłami gardła (czemu Babcia miałaby mieć igły w gardle? To nieznana mi metafora). Dorastanie do siebie jest właśnie niczym innym, tylko egoizmem (nie rozumiem, dlaczego?). Codziennie ustawialiśmy się w kolejce, żeby dostać to, czego wcale nie chcieliśmy, a co stopniowo stawało się jedynym pewnikiem. (nie, nie wyrwałem z kontekstu), Byłem sparaliżowany nadzieją, usidlony między oszałamiającą możliwością spełnienia a otchłanią niepewności (no comments). Takich kwiatków jest niestety znacznie więcej.

Nie ma w tej opowieści lekkości, jest w niej coś topornego, coś nie tak jest z językiem jakiego używają bohaterowie, już pomijając fakt, że wszyscy są albo czarni - albo biali, jest dużo dość egzaltacji (to proza gejowska, ale mimo wszystko). Są też niekonsekwencje – Janusza nasz bohater poznaje aż dwukrotnie? No tak by wynikało. A Mojego Giovanniego czytał w jakim języku? Po angielsku nie, bo kilka stron później kupuje rozmówki, był wydrukowany jako bibuła? No ale gdzieś deklaruje, że nie czyta rzeczy z drugiego obiegu. Poza tym – potrawa jest sycąca, nie – syta. Owszem, drobiazgi, ale uważny czytelnik ma prawo do irytacji.

Oceniam tę książkę negatywnie.

 

FEDERICO ANDAHAZI

Anatom

tłum. Piotr Fornelski

Zysk i S-ka 1998

Coś krótkiego do potrzebowałem pociągu, wziąłem zatem z półki nieczytanego jeszcze Anatoma (oszacowawszy po grzbietach objętość na 100 minut jazdy), bez większych oczekiwań, tak, żeby czymś zabić czas podróży.

Tymczasem niespodziewanie - bo nic o niej wcześniej nie wiedziałem - książka okazała się świetna, bardzo współczesna, choć opowiada o Mateo Colombo, weneckim lekarzu żyjącym w XVI wieku. Nie jest to jednak biografia medyka, a uchwycenie pewnego momentu z jego życia, który poskutkował procesem inkwizycji, od razu zdradzę, że wychodzi z tego procesu bez większego szwanku. A owo szacowne gremium zainteresowało się Colombo, ponieważ – trochę dzięki przypadkowi – odkrył… łechtaczkę i, co gorsza, napisał o tymże organie traktat. Jak bardzo to odkrycie i jego skutki wywołały trzęsienie ówczesnego świata, to opisuje Andahazi w sposób wciągający i dość bezpruderyjny, proza owa – można się zgodzić - zahacza o pornografię, ale tej cienkiej linii jednak nie przekracza, choć już za Białą Podlaską, pod koniec powieści jest taka scena, że dość mocno się zaczerwieniłem…

Anatom jest pasjonującą książką - owszem, o kobiecej seksualności i męskim pożądaniu, i o tym, że niekoniecznie „mamy ciało”, bo to ono ma nas. Jest jednak przede wszystkim znakomicie napisaną opowieścią o sile ludzkiego umysłu, który - niestety, gdy śpi, to wiemy co się budzi.

 

HANS HELLMUT KIRST

Fabryka oficerów

tłum. Edda Werfel

Bellona 2011

Piszę z czystym sumieniem, bo obserwacja, że „wszyscy czytali” jest nadużyciem wielkiego kwantyfikatora. Mnie np. Kirst jakoś ominął. Ale od czego są wakacje, jeśli nie od nadrabiania zaległości? Ponad 900 stron, starczy na długo – pomyślałem. Przeczytałem w 3 dni, proszę się więc nie lękać objętości.  W największym skrócie (bo i za wiele nie można napisać): weteran spod Stalingradu, porucznik Krafft, trafia jako wykładowca do tytułowej szkoły oficerskiej w Bawarii, gdzie musi wyjaśnić zagadkę śmierci młodego oficera.

Oczywiście – rzecz jest o wojnie, ale ściślej - o stworzonym przez nią zwyrodniałym punkcie odniesienia, ale także to również bardzo ciekawe studium ludzkich strategii przetrwania. Mamy tu i doświadczonych oficerów, mających za sobą straszne przeżycia, ale i takich, którzy się od wyjazdu na front jakoś wymigali. Dla jednych i drugich słowo „wojna” oznacza coś zupełnie innego. Mamy w szkole elewów zapatrzonych w Hitlera, ale są i tacy, którzy pisząc wiersze z pogodą ducha wierzą, że jakoś to piekło przeżyją. Jak ten zamknięty wszechświat zareaguje na śmierć porucznika Barkowa? Kto się okaże przyzwoity? Ile jest warte podczas wojny to słowo?

Jest także Fabryka Oficerów świetnie napisaną powieścią o sile ludzkiego umysłu i sile przyjaźni, i o tym, że (jakkolwiek to zabrzmi) jesteśmy bezradni wobec kaprysów historii i przeznaczenia.

 

MICHEL HOUELLEBECQ

Serotonina

tłum. Beata Geppert

WAB 2019

Powieść jest nierówna. Momenty świetne, wybitne, genialne wręcz przeplatają się ze słabszymi, trochę nużącymi, cały np. wątek przyjaciela rolnika jest nudnawy, chyba, że autor chciał jego historią załatwić jakieś sprawy we Francji, gdzie te kwestie są – jak sądzę – istotne. Zainspirowany Higieną Mordercy, ja bym te „rolnicze” strony po prostu nożyczkami wyciął, wątek niemieckiego pedofila też wydał mi się ździebko naciągany.

Słychać głosy, że powieść jest niesłychanie mizoginistyczna. A jednak zauważmy, że  bohater nie ma nic przeciwko kobietom w ogólności, no owszem, na japońskiej narzeczonej nie zostawia suchej nitki, a jej seksualne wyuzdanie jest nawet w któryś momencie wręcz zabawne, z drugiej jednak strony – jego tęsknota za jedyną miłością i za związkiem, który spieprzył tak koncertowo, opis pożycia rodziców, ich miłości aż po grób (sic!), wszystkie te sprzeczności budują nam obraz całkiem normalnego człowieka żyjącego (jak to u tego autora bywa) w nienormalnym świecie, owszem – korzystającego z pomocy psychiatry, i biorącego prochy, żeby w miarę normalnie funkcjonować, jednak będącego takim everymanem, kimś, kawałek kogo jest w każdym z facetów trochę przed 50-tką, i (a propos mizoginii) którego wybory mogą nie być nie dla wszystkich czytelniczek do końca zrozumiałe.

Mimo jednak „nierówności’ - czyta się Serotoninę świetnie, jest oczywiście inteligentna, momentami bardzo zabawna i - poruszająca. Jak to u Houellebecqu’a.

 

WIESŁAW MYŚLIWSKI

Ucho Igielne

Znak 2018

Jak zawsze – bez zbędnego słowa, spójnika, spacji. O czym tym razem? O starości i młodości? Może też, może najbardziej o tym, że my się nie starzejemy, zostajemy zawsze młodzi, starzeją się tylko nasze ciała. A to zupełnie coś innego. A może o tym, że ta młodość zupełnie nie rozumie starości, jakby posługiwały się zupełnie innymi językami, innymi kodami, o tym, że patrzymy na siebie młodych - z punktu widzenia przeżytych lat - ze zdumieniem, konsternacją, nieśmiałością, i o tym, że będąc młodymi w ogóle nie patrzymy na siebie starych, nie ma takiej perspektywy przecież. I może dlatego te nieporozumienia?

I o rytuałach, o przedmiotach i zapachach, które z nami zostają przez całe życie. O smaku pomarańczy, gdy pomarańczy nie było, rodzynek, kawy. O cieście topielcu, które robiła nasza matka, a które definiuje nasze dzieciństwo, młodość. O tym – jak to zresztą u Myśliwskiego bywa – że historia i tak zrobi z nami, co będzie chciała, nie licząc się z nikim i niczym. A co my zrobimy z historią? Jak przeżyjemy swój czas w tych dobrych – ale i w tych okropnych czasach? Czy młodość można przełożyć na później, bo kiedy był na nią czas, nie było nań czasu?

I nie wiem skąd ta refleksja, ale tak wciągnięty w tę wielką literaturę, pomyślałem, upewniałem się co strona właściwie, że Uchem igielnym autora żegna się ze światem, jaki znał, jaki rozumiał i jaki starał się nam tłumaczyć. Dlatego już czekam na kolejną książkę, i wiem, że dużo będzie tego czekania. Ale już czekam.

 

RAFAŁ GRYSIAK, ARTUR MATUSZ

Wołając do Hille

Novae Res 2018

Pomysł był ciekawy, ta powieść mogła być dojmującą przestrogą przed lekkomyślnością, mogła przypominać, że w Internecie możemy być kim chcemy (i inni też), że nigdy nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie maila, czatu, komunikatora, portalu społecznościowego, kto zamieścił ogłoszenie, które mogło nas zainteresować, nie wiadomo także, co kto ma na myśli szukając - na przykład „ostrzejszych zabaw”. Niestety, książka jest bardzo zła, a momentami wprost mówiąc obrzydliwa, oraz – co najgorsze - nieznośnie i manieryczna i grafomańska. Otwarte zaś zakończenie, właściwie deus ex machina, jakby autor musiał oddać książkę na jutro, w tego rodzaju prozie – jest po prostu nieporozumieniem. Nie będę może pisał o bohaterach i „przygodach”, w jakie się wplątują, to w skrócie na 4. stronie okładki.

Mam jednak kilka pytań – czy hotele płaciły autorom/wydawnictwu za reklamę? Opisy udogodnień wraz z nazwami i lokalizacją czynią z tej książki momentami nieledwie katalog turystyczny. Ciekawi mnie również przeszłość zawodowa autora/autorów, zieje bowiem z tej powieści wściekła nienawiść do korporacji, wraz z wielokrotnym nazywaniem pracowników „korpopizdusiami”. Jak było tak źle, to dlaczego się nie zwolniłeś, hm? Szczytem manieryczności jest zaś obfite szafowanie tekstami piosenek, których słuchają bohaterowie i z którymi się utożsamiają i którymi się ekscytują, zupełnie jak nastoletnie dziewczęta zasłuchane w Hey w 1993 roku. Jest to coś okropnego.

Ze stopki wynika, że – oprócz autorów oczywiście (prawie jestem pewien, że to jednak jedno pióro, nie dwa, i że ma coś wspólnego z teatrem, za dużo bowiem w tekście wybitnie branżowych odniesień) był i redaktor tej publikacji i dwoje korektorów. Trudno mi w to uwierzyć. Ciotka – jeśli już to Dzidka, a nie Dzitka, robić coś kilka razy z rzędu, a nie „pod rząd”, lowcostowy a nie lowcoastowy (niskobrzeżny?!), siąpił drobny deszcz, a trzy linijki niżej już „zacinał mocno”, sformułowanie „port lotniczy” pięknie się w polszczyźnie odmienia, „wybrać” łączy się z biernikiem, nie dopełniaczem, wreszcie – o czym geje powinni wiedzieć, Armani ma na imię Giorgio, nie Gorgio. Błędów, literówek, niezręczności jest więcej.

O skandalicznych natomiast odniesieniach do obozów koncentracyjnych w tejże powieści - z szacunku do MOJEGO czytelnika pisać nie będę. Przeczytałem jednak do końca, ale nie mam pewności, czy wszyscy sięgający po tę książkę będą mogli o sobie powiedzieć to samo.
 
 

MAŁGORZATA CZYŃSKA

Berezowska. Nagość dla wszystkich.

Wyd. Czarne 2018

Nie przepadam za biografiami i z reguły po nie nie sięgam. Ale… w dzieciństwie jedna książka w moim domu była zawsze kładziona na najwyższą półkę, co to było – już nie pomnę. Ale doskonale pamiętam ilustracje:) W PRL nie było „Playboya”, ale była Maja Berezowska – zauważa dr Depko. No właśnie.

„Była to ogromnej kultury pani, pełna miłości do ludzi, tolerancji, w najpiękniejszym znaczeniu tego słowa. W ogóle nie nadawała się do Polski Ludowej” – mówi o Berezowskiej z kolej Ryszard Czubak, zaprzyjaźniony zresztą z artystką i bywalec jej herbat. I tak się tę znakomicie dokumentowaną biografię czyta – kogoś, kto ze swoją całą kompleksją, wrażliwością i talentem, nie trafił z życiem we właściwy czas. U nas - znała i przyjaźniła się ze skamandrytami, w Paryżu poznała wielkich artystów swojej epoki, i może, gdyby tam została, przeszłaby do historii tak jak choćby Tamara Łempicka. Jednak wróciła do Polski, podczas wojny musiała się ukrywać, Niemcy nie zapomnieli jej obraźliwego dla Hitlera rysunku, trafia do obozu, gdzie była ofiarą eksperymentów pseudomedycznych. Po wyzwoleniu trafia do Szwecji, gdyby tam została, a mogła…

Ale wraca do kraju, bardzo dużo pracuje, m.in. dla teatru, próbuje wiązać koniec z końcem, ucieczkę od siermiężnej rzeczywistości znajdując… na działce. Pod koniec życia, schorowana, niesamodzielna próbuje za wszelką cenę utrzymać dotychczasowy (dość wysoki jak na PRL) standard życia i, no cóż, musi sprzedawać dużo rysunków, podpisuje więc także te nie do końca przez siebie narysowane…

Tyle w skrócie, radość z tej lektury i w szczegółach, i w rysunkach, wciąż pikantnych.

 

JOHN BOYNE

Zostań, a potem walcz

tłum. J. Spólny

Wyd. Replika 2018

Jeśli czytaliście Spóźnione wyznania Boyne’a, sięgnijcie i po tę książkę. Też o pierwszej wojnie, z wyraźnym odniesieniem do tamtej powieści dla dorosłych, tym razem Boyne pisze dla młodzieży.  I to pierwsza od wielu lat powieść dla młodego odbiorcy, którą i ja, niedocelowy przecież czytelnik, właściwie pochłonąłem w pociągu.

Ojciec Alfiego zgłasza się na jako ochotnik na front, często do rodziny pisze, ale w którymś momencie listy stają się rzadsze, a w końcu przestają przychodzić. Czy tata zginął? Przecież nie odwiedziło ich dwóch oficerów, przynoszących złe wieści. W tle Londyn lat wojennych i - wojna widziana oczami dziecka. A że wojna nie jest  idyllą, Boyne w powieściach dla dorosłych pisze dość okrutnie wprost, tutaj zaledwie zarysowując, sugerując, nie dopowiadając, mimo to (a może właśnie dlatego) Zostań, a potem walcz jest książką przejmującą. 

Jedyne, do czego mógłbym się „przyczepić”, jest pewnego rodzaju ckliwość, w kilku miejscach przypominająca wręcz prozę dla pensjonarek, myślę, że można było to sobie darować, chociaż – z drugiej strony – te wyciskające łzy z ócz wersy napisał i z wdziękiem i z sensem. Więc nie wiem już, co o tym myśleć.

Warto. 

 

KRISTINA SABALIAUSKAITE

Silva rerum II

tłum. Izabela Korybut-Daszkiewicz

Wyd. Literackie 2018

Nie ma szczęścia Wilno. Najpierw szarańcza kozacka, potem potop szwedzki, a teraz – dżuma. Ludzie padają jak muchy, ta epidemia odsłania najgorsze ludzkie cechy. Ale niektórzy nie chorują, wśród nich Urszula Birontowa, która na złość Panu Bogu… I więcej nie napiszę. O miłości silniejszej niż śmierć, o tęsknocie rozrywającej serce, o przywiązaniu i przyjaźni, o ludzkiej sile i słabościach, u uczciwości – najbardziej względem siebie, o tym – co ważne, a co nieistotne. Wreszcie – o roli przypadku w naszym życiu. A co by było, gdyby… - pytają bohaterowie, nie umiejąc sobie poradzić z żadną odpowiedzią, która im przychodzi do głowy.

Jest to jedna z najlepszych powieści, jaką kiedykolwiek czytałem, chyba targany takimi samymi emocjami nie mogłem się przed laty oderwać od Przeminęło z wiatrem (sic!).Odkładałem książkę z bólem serca po każdym przeczytanym rozdziale, żeby „starczyło na dłużej”. Rzecz jest nieprzyzwoicie wciągająca, napisana z rozmachem, widać, że wyobraźnia autorki nie zna granic. Zwróćcie uwagę choćby na opis epidemii w Wilnie, jest tak naturalistyczny, że aż obrzydliwy. I że nie można się odeń oderwać. Komu pióro służy, może i tak!

Bez dyskusji proszę tę książkę przeczytać, tym bardziej, że choć o Litwie wieku XVIII, to przecież tak bardzo o nas, o dziś, o tu i o teraz.

 

ADAM KAY

Będzie bolało. Sekretny dziennik młodego lekarza

tłum. K. Dudzik

Insignis 2018

Niespecjalnie rozumiem, dlaczego ta książka jest bestsellerem, gdyż jest zaiste smutnym dokumentem dojmującej frustracji faceta, który źle wybrał sobie zawód. I może szczęśliwie dla siebie (czy nieszczęśliwie dla pacjentki, która mu na stole operacyjnym zmarła) ździebko po trzydziestce medycynę rzucił, pisząc scenariusze komediowe. Ufam, że są zabawniejsze niż owa książka.

Z okładki – „obłędnie zabawna”. Obłędnie obrzydliwa, to z pewnością. Z opisami szyć wielu kroczy, pękniętych jelit, fragmentów łożysk na twarzach położników. No, kupa śmiechu, naprawdę. Dalej – „zabawna, szokująca, poruszająca i bezpretensjonalna”. Szokująca na pewno, szczególnie dla ludzi wrażliwszych, niestety – również dojmująco pretensjonalna. Dezynwoltura autora jest kiepsko udawana, żarty z pacjentów raczej ponure, a z całości wyłania się obraz nędzy i rozpaczy brytyjskiego systemu opieki zdrowotnej. W którymś momencie pomyślałem, że, autor chce wymusić współczucie czytelnika do swojego poświęcenia medycynie, do swoich kiepskich zarobków i do niskiej jakości intelektualnej pacjentów. We mnie empatii te zwierzenia nie wzbudziły, a do Adriana Mola autorowi dość daleko.

 

ANDRZEJ ŁAPICKI

Jutro będzie "Zemsta", Dzienniki 1984-2005

Agora 2018

Żałuję, że przeczytałem tę książkę. Wolałbym mieć w pamięci Andrzeja Łapickiego jako wielkiego aktora, jako pięknego człowieka, uwielbianego przez widzów i adorowanego przez kobiety, nawet – jako głos PKF. Tymczasem dzienniki pokazały również brzydsze oblicze autora. Dlaczego zależało mu, żeby te zapiski ukazały się drukiem? Czy był aż TAK sfrustrowany polityką, aktorstwem i nieuchronnością odejścia, że tytułowo chciał się na kimś/czymś zemścić? Dąbrowska pisała swoje Dzienniki pod Nobla – jak twierdzi dobrze zorientowana Anna Kowalska – i cały świat dzięki temu widzi w niej poczciwą staruszkę, którą jednak nie była, wystarczy poczytać Krzywicką. Nie chcę być hipokrytą, ale może ten algorytm jednak lepszy? 

Czyta się to do któregoś momentu dobrze, bo przecież autor był mistrzem anegdoty. Kilka fragmentów nawet sobie zaznaczyłem, choćby ten, jak Konwicki wymyślił, żeby Polską przykryć kloszem, zbudować trybuny i ludzie przyjeżdżaliby oglądać, jak się rządzimy, a z biletów żylibyśmy. No ładne. Dla zainteresowanych tematem także ciekawy obraz polityczno-artystyczno-obyczajowy środowiska drugiej połowy lat 80-tych i przypomnienie początków naszego kapitalizmu, kiedy to autor był parlamentarzystą, i tu - pełna zgoda – włos się do dziś na głowie jeży na wspomnienie tego, co się wówczas w polityce działo. Jednak rozgoryczenie wolną Polską i niezbyt faktycznie szczęśliwymi wyborami Polaków Łapicki wyraża dość bezkompromisowo pisząc „kraj kretynów”, „nie da się tu żyć ani myśleć”, „naród pijaczków i kundli”.  A przecież co wieczór dla tych pijaczków i kundli grał… Ostatnie rozdziały wspomnień Łapickiego już trochę nużą, jego rosnąca z wiekiem fascynacja Fredrą (i niechęć do czegokolwiek nowszego) jest jednak nieco karykaturalna, a opisy wycinania rozmaitych rzeczy z ciała, czy – generalnie – kłopotów ze zdrowiem – czy na pewno powinny być publikowane?

W życiu zawodowym Łapicki na pierwszym miejscu stawiał szkołę teatralną, co wielokrotnie w dzienniku podkreśla, ale również wielokrotnie powtarza, że ma do czynienia z młodzieżą i niezdolną i nieutalentowaną. Gdybym był studentem prof. Łapickiego, byłoby mi naprawdę przykro. Przykro również czytać, jak o homoseksualistach, w rozmaitych kontekstach swoich wspomnień, wyraża się autor wyłącznie per „pedały”. 

Ponadto – zastanawiam się, kto – zdaniem wydawcy – jest takim docelowym odbiorcą tych wspomnień? Naprawdę, nie życzę sobie w przypisach definicji słów „blasfemia” czy „paliatyw”, bo to po prostu obraźliwe, co jednak inteligencka Agora wiedzieć powinna. 

Miał być po ukazaniu się książki skandal, a zapanowała konsternacja. Cóż, nie dziwne.

 

DOROTA MASŁOWSKA

Inni Ludzie

Wyd. Literackie 2018

Nie pamiętam abym czytał kiedykolwiek tak mizoginiczną książkę. „Tak są dziś dzieci wychowywane. W pogardzie do mężczyzn. Przez pojebane kobiety-pijawki. Które nie mają w życiu nic oprócz statusu samotnej matki” – myśli Maciej w trakcie rozmowy ze swoją roszczeniową dorastając córką. Jeden z moich znajomych będących w identycznej sytuacji, uznał tę myśl za złotą (z tym, że córki ma dwie).

No facetom też się dostaje, Kamil nie jest może mistrzem intelektu, ale jego nieudacznictwo jest karykaturalne. Choć Iwona, która wzięła go sobie do łóżka, przemieniając z hydraulika w kochanka chyba jest dość zadowolona, choć bzykanko kosztowało ją dość drogo. Głupi mąż natomiast kupił kłamstewko o horrendalnej drożyźnie usług.

Oczywiście oba te akapity są bez sensu, bo istotą tej książki jest jej forma, a nie treść, i żeby tę formę w pełni poczuć całym jestestwem, formę dodajmy hiphopową, należy czytać powieść Masłowskiej na głos. Ja czytałem po cichu, z tzw. zrozumieniem, mimo to nie wszystkie odniesienia i merytoryczne i formalne zrozumiałem, gdyż jestem z innego pokolenia. 

No i ciekawi mnie, czy kolejne wydania Rossmann i Lidl zechcą sprzedawać u siebie na regałach, albowiem są dwojgiem z najważniejszych bohaterów tej dziwnej, ale wciągającej prozy.

 

JOYCE CAROL OATES

Walet Pik

tłum. Agnieszka Walulik

wyd.WAB 2015

Moja przygoda z autorką rozpoczęła się od świetnej powieści Oni, potem sięgnąłem – choć nie bez obaw – bo przymiotnik „gotycki” mnie odstręcza – no więc sięgnąłem po gotycką powieść Przeklęci (bdb), ale po drodze było kilka książek, które były na tyle nudnawe, że nie znalazłem w sobie siły do przeczytania ich do końca.

Waleta Pik natomiast przeczytałem nie tylko do końca, ale i z wypiekami na twarzy, bo to jakby kryminał. Mówiąc ściśle – historia, która dotyka niesłychanie poczytnego autora kryminałów, również pod pseudonimem pisującego niesłychanie krwawe horrory, obliczone na – powiedzmy - mało wymagającego czytelnika. Ciekawe, bo autorka też pisuje kryminały pod pseudonimem. Niespecjalnie dużo więcej mogę napisać, żeby nie zepsuć przyjemności czytania.

Nie jest to może jakieś wielkie arcydzieło, ale czyta się dobrze, ma w sobie taką bostońską szlachetność i idealnie wypełnia czas w drodze do Poznania (nieco dłuższej, bo przez Inowrocław). Skończywszy tę książkę złapałem się na tym, że wracam doń myślami, bo – jakkolwiek to zabrzmi - na pewnym poziomie jej zniuansowanie czyni z Waleta-kryminału nieledwie Waleta-moralitet.

 

MEGAN BROTHERS

Dziwna i taki jeden

tłum. Robert Waliś

Grupa Wydawnicza Foksal 2017

Naprawdę nie wiem, dlaczego czytuję powieści dla młodzieży, pewnie trzeba byłoby freudowsko pogrzebać w zakamarkach, ale donoszę, że Dziwna i taki jeden jest książką wciągającą, traktującą o pryncypiach wieku czytelnika docelowego (czyli o przyjaźni), oraz – w sposób dosłowny łamiącą tabu.

Jest to rzecz bowiem o tym, że… nie każdy nadaje się na rodzica. I że dojście do takiej prawdy przez dziecko matki, która nigdy nie powinna mieć dzieci, niezwykle prostuje świat. Jakkolwiek nie jest to prawda najbardziej przyjemna, a w naszej kulturze – nie do pomyślenia („matka jest tylko jedna”). Od razu mówię – autorka wcale nie wiesza psów na matkach, które zostawiają dziadkom swoje dziecko, jakby próbuje także zrozumieć ich motywacje, ba – nawet je usprawiedliwiając.Ergo - rzecz o tym, że można mieć pełne, szczęśliwe dzieciństwo wychowując się u dziadków czy zgoła obcych ludzi. Zgoda, może nieco naiwne, ale przecież to krzepiąca bajka dla piętnastolatków, a nie reportaż.

A czapka z głowy przed autorką za hm… product placement. Jestem bowiem pewien, że każdy chłopak przeczytawszy tę książkę, zbada sobie (excuse le mot) – jajka.

I choćby po to warto swojemu nastolatkowi tę naprawdę niegłupią książkę podsunąć.

 

ROSE TREMAIN

Sonata Gustava

tłum. Dominika Cieśla-Szymańska

wyd. WAB 2017

Dawno nie czytałem tak dobrej powieści. To po prostu pięknie opowiedziana historia o… historii, przyjaźni, przywiązaniu, miłości, nieuchronności, śmierci, pożądaniu, o sprawach pierwszych i ostatnich zatem, napisana bez zadęcia, wręcz jakby od niechcenia i starannie przetłumaczona (dziękuję tłumaczce i redaktorowi za m.in „nadwerężać”).

Rzecz się dzieje w Szwajcarii w końcówce lat 30-tych, końcówce czterdziestych i w dziewięćdziesiątych. Poznajemy Gustava, jego matkę i jego przyjaciela Antona, który przyszedłszy do nowego przedszkola wciąż płacze z tęsknoty za kolegami z Berna. Czy Gustavowi uda się Antona uspokoić – i jakie to będzie miało konsekwencje? Dlaczego Szwajcaria przestała wpuszczać Żydów na swoje terytorium w 1938? I czy możemy ten fakt osądzać? Co zostawiają nam rodzice w spadku? I jak z tej spuścizny korzystamy? Tych niełatwych pytań, które nam przebiegają przez głowę podczas lektury Sonaty jest znacznie więcej. I chwała Bogu, autorka nie podsuwa żadnych odpowiedzi.

Proszę od razu czarnym markerem wykreślić ostatnie okropne zdanie tej książki, a resztę przeczytać i dać się ponieść.

 

MICHAEL THOMAS FORD

Notatki samobójcy

tłum. Maciejka Mazan

Nasza Księgarnia 2017

Trzykrotnie już nie jestem odbiorcą tej prozy, mimo to Notatki pochłonąłem błyskawicznie i przez tych kilka godzin lektury poczułem się nastoletnim chłopaczkiem z milionem ważnych pytań o życie i całą resztę. Rzecz napisana w formie pamiętnika młodego – niedoszłego na szczęście – samobójcy, ale stawiająca pytania o najważniejsze rzeczy świata, nie tylko dla piętnastolatka – o normalność, o uczciwość (głównie względem siebie), przyjaźń, miłość i – seks.

No więc Jeff trafia do szpitala psychiatrycznego po nieudanej próbie samobójczej. Ma tam zostać 45 dni, podczas których weźmie udział w terapii grupowej z podobnymi do niego rówieśnikami (a może całkiem niepodobnymi, bo świrami?), a także porozmawia z doktorem Kacem, który ma nieznośny zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie i stuka ołówkiem w notes, co okropnie rozprasza. Czym się ten pobyt w ośrodku skończy?  Przeczytajcie.

Kurczę, naprawdę szkoda, że za moich czasów nie było takich książek. Były inne, też fajne, ale jednak nie do pomyślenia było, żeby Tomek Wilmowski się onanizował. Może faktycznie tego nie robił?

 

ANDRZEJ SELEROWICZ

Zbrodnia, której nie było

Novae Res 2017          

Lubię raz na jakiś czas przeczytać powieść obyczajową, a po książkę Andrzeja Selerowicza sięgnąłem, bo nazwisko autora jest mi znane m.in. z tłumaczeń „Nie oglądaj się w stronę Sodomy” i „Mojego Giovanniego”. Doczytałem do końca, żeby dowiedzieć się „kto zabił”, niestety, książka rozczarowuje nie tylko dlatego, że zbrodnia jednak była, więc tytuł – choć efektowny - jest jakby nietrafiony.

Mamy oto Łódź za czasów głębokiej komuny, lata 60-te. Tam u jednego z bohaterów odbywają się suto zakrapiane alkoholem imprezy, na których bywa grupa znajomych homoseksualistów. Jeden z nich, aktor Remigiusz zostaje zamordowany. Przyjaciele postanawiają na własną rękę znaleźć zabójcę. No cóż, wychodzi im to mniej więcej jak w powieściach Chmielewskiej, ale to akurat nie przeszkadza. 

Przeszkadza natomiast język, jakim mówią bohaterowie. To jakaś przedziwna odmiana stylu urzędowego, którym posługują się wszyscy bohaterowie tej powieści – od studenta nauk politycznych po tancerza i kucharza. „Tym niemniej uzmysłowiłem sobie na tej podstawie, jak bardzo prowincjonalna jest nasza Łódź”. Albo – „…ten uroczy, błogi stan zawdzięczam w znacznym stopniu twojej obecności (…). Trwaj chwilo, jesteś piękna, mógłbym zacytować za wieszczem”, mam tych podkreśleń więcej.

Ale najbardziej szkoda, że naprawdę niczego nie dowiedziałem się o ukochanym mieście mym – Łodzi z tamtych lat. Tego, że wówczas były brudne bary mleczne i że jeździły zatłoczone tramwaje, jakoś się domyślałem i przedtem.

 

MARGARET MAZZANTINI

Blask

tłum. Lucyna Rodziewicz-Doktór

Wyd. Sonia Draga         

Romans gejowski. 

Może – zamiast recenzji - kilka zdań, które zwróciły moją uwagę:

 „Milczał zalany liryzmem i bólem”

„Czuję się jak zgniła kiszka w rękach kobiety, która wie, co ze mną zrobić”

„Patrzy na mnie rzewliwie, jak bohaterska narzeczona”

„Ale każdy człowiek jest sobą tylko wtedy, kiedy przestaje rozsądnie myśleć”

„Może mnie zawieźć, gdzie chce, ja jestem tylko jego ciepłym miłosnym upierzeniem” (sic!)

„Włożyłem mu rękę między nogi, zamknął na chwilę oczy.

- Umrzemy.

- Najwyższa pora.”


Czy leci z nami pilot?!

 

HANYA YANAGIHARA

Ludzie na drzewach

tłum. Jolanta Kozak

wyd. WAB 2017          

Ta książka zaczyna się na 360 stronie. Niestety, liczy sobie ich zaledwie 440.

Początek nieprawdopodobnie nuży, jest rozprawką roszczącą sobie pretensje bycia moralitetem, którym oczywiście nie jest. Wygląda tak, jakby autorka po gigantycznym sukcesie Małego życia musiała się wywiązać z umowy z wydawnictwem, więc na odczepnego napisała Ludzi na drzewach, a krytyka znalazła w nich treści, których doprawdy znaleźć niepodobna. Porównywanie tej książki z twórczością Manna, nazywanie ją „przejmującą” „prowokującą”, czy też – jak czytamy w „Daily Mail” i na okładce – że „trudno jej się oprzeć”, jest obrazą dla inteligencji czytelnika.

Dobrnąłem do (boleśnie przewidywalnego) końca tylko dlatego, że Małe Życie było znakomite. Numer 2 zdecydowanie nie wyszedł. Szkoda czasu. 

 

ARAVIND ADIGA

Między zabójstwami

tłum. A. B. Ciepłowska

wyd. Prószyński i S-ka 2009

Aravind Adiga pisze o Indiach tak, że za żadne skarby nie chce się tam jechać. I jednocześnie tak – że ten Bombaj czy ten nieistniejący zresztą Kittur wciągają bez reszty, że chce się sprawdzić te zapachy, ten gwar, te korki, ten deszcz, tych pariasów i tych bogaczy. Nie jest to oczywiście obraz wesoły. Indie pokazane są jako kraj przeżarty korupcją, biedą, beznadzieją, wśród których ludzie próbują przyzwoicie żyć. Ale się to nie zawsze udaje.

Między zabójstwami jest jedną z trzech książek Adigi, które ukazały się w Polsce. I książką inną niż pozostałe, niemającą jednego bohatera. Bo jest nim fikcyjne miasteczko nad Morzem Arabskim, którego mieszkańców poznajemy – chłopca, który podkłada bombę w szkole, chorego wenerycznie młodzieńca, który zaraził się od prostytutki, młodocianych pracowników wykorzystywanych przez lokalnego potentata, i wielu innych, skrzywdzonych, nieszczęśliwych, nie mogących i nie umiejących się z tego kosmosu biedy i beznadziei wyrwać. Takie są Indie – mówi nam Adiga. I choć gorzko pisze o swoim kraju, pisanie to jest nieprawdopodobnie wciągające, a nawet - momentami zabawne.

Booker trafił do Adigi zdecydowanie nieprzypadkowo.

 

JOHN BOYNE

Chłopiec na szczycie góry

tłum. Tomasz Misiak

wyd. Replika 2017

Chyba jednak wolę jak Boyne pisze dla dorosłych. Chłopiec co prawda nie jest złą książką, ale z punktu widzenia dorosłego czytelnika czegoś w niej brakuje. Finezji.

Mamy oto Pierrota, który zostaje sierotą i trafia do swojej ciotki Beatrix, która pracuje w domu u…Hitlera. Z czasem Pierrot zostanie jakby ulubieńcem Führera, a wynikną z tego – jak to u Boyne’a – dramatyczne komplikacje. Zaś skutki decyzji młodego będą bardziej niż tragiczne, znów – jak to u Boyne’a. I do któregoś momentu czyta się to nieźle, jednak kiedy akcja zaczyna nabierać tempa, zdarzają się grubymi nićmi szyte nieprawdopodobieństwa, z których czytelnik może wysnuć wniosek, że zarówno Hitler, jego ochrona i otoczenie, byli po prostu naiwnymi głuptaskami, zaś podczas urodzin Frau Braun na imprezę mógł wejść właściwie każdy z ulicy.

Zakończenie Boynowi nie wyszło zupełnie, to jakiś sentymentalny koszmar, miałem wrażenie, że podczas pracy nad nim zadzwoniło wydawnictwo i zażądało książki „na już”. To się zdenerwował i skończył byle jak, oby się odczepili. Niestety, niesmak zostaje.

A propos finezji – znacznie większe wrażenie robią słowa nienapisane niż te, których jest za dużo i które nie pozostawiają cienia wątpliwości. W książkach „dorosłych” autor o tym pamięta, dlaczego więc nie traktuje serio swojego młodszego czytelnika?

 

JOHN STEINBACK

Dziennik z podroży do Rosji; ze zdjęciami Roberta Capy

tłum. Magdalena Rychlik

wyd. Prószyński i S-ka 2016

Najbardziej zaskakujące w Dzienniku Steinbecka jest to, że choć powojenna Moskwa drugiej połowy lat 40-tych jest miejscem po prostu strasznym, to już Ukraina czy Gruzja, które także podczas swojej podróży autor odwiedził, są wręcz pełne radości życia, z pewnością życia niełatwego, ale jednak względnie normalnego, ba, wydaje się, że nawet niespecjalnie nieskażonego stalinizmem. Opisy uczt, jakie na cześć amerykańskich gości szykowali ukraińscy czy tbiliscy gospodarze, przyprawiły mnie wręcz o mdłości, bo tak obrazowo opisał Steinbeck zarówno podawane im nieumiarkowane ilości jedzenia jak i lejące się hektolitry alkoholu.

Konstatacja Steinbecka jest może naiwna, ale wydaje się, że sowieckie władze wydając Steibeckowi (i jego fotografikowi) wizy, chyba właśnie na taki wniosek liczyły. „Rosjanie okazali się po prostu ludźmi i jak większość ludzi są bardzo mili. Ci, z którymi rozmawialiśmy, nienawidzą wojny, pragną tego samego co wszyscy – dobrego wygodnego życia, bezpieczeństwa i pokoju” – podsumowuje. I choć niezbyt to odkrywcze, szczególnie z naszego punktu widzenia, kraju, który miał wątpliwą przyjemność znosić ten sam ustrój, to jednak warto te notatki przeczytać. Bo zmagania Steinbecka i Capy z sowiecką biurokracją, niemożnością, nieżyciowością i najzwyklejszym bałaganem (żeby nie napisać ostrzej), są naprawdę momentami bardzo zabawne. Choć gdy postawimy się w roli nie amerykańskich dziennikarzy, a umęczonych tym wszystkim mieszkańców Moskwy roku 1948, to uśmiech gdzieś tam jednak zanika. 

 

SONKE NEITZEL, HARALD WELZER

Żołnierze. Protokoły walk, zabijania i umierania

Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2014

Trudno pisać o tej książce, bo brakuje odpowiednich słów, takich, żeby nie popadać ani w patos, ani w obrzydzenie, niedowierzanie, ani – co najgorsze – w martyrologię. Trzeba chyba „na zimno”, naukowo, właśnie tak jak ta książka jest napisana. Autorzy analizują niedawno odtajnione dokumenty z brytyjskiego Archiwum Narodowym – raporty z podsłuchów jeńców niemieckich i włoskich. Rzecz w związku z tym jest o tym, co NAPRAWDĘ myśleli żołnierze, podczas wykonywania rozkazów, nie zaś – co mówili podczas przesłuchań. Dziś, mając szczęście życia w czasie pokoju, trudno dopuścić do sobie, że takie myśli mogłyby się pojawić w naszych głowach.

To błąd. 

Bo ta książka mówi o wojnie jako nie o katastrofie, ale jako o systemie odniesienia, w którym – podobnie jak w czasach pokoju - najnormalniej wypełniamy nasze obowiązki. I o tym, że pojęcie „normalności” gdy jest wojna zakłada, że dozwolone są wszystkie chwyty. Po prostu dlatego, że jest wojna. Na wojnie zabija się ludzi – to jest normalne. Do zabijania Żydów niepotrzebny był antysemityzm, ba – wydaje się, że większość żołnierzy wcale antysemitami nie była, potrzebna była „sytuacja społeczna” – czyli wojna. Ten system odniesienia powodował, że psychicznie zdrowi, „normalni”, dobrzy ludzie uznawali za słuszne, sensowne i potrzebne stosować przemoc w nieznanej dotąd światu skali. 

I właśnie o tym jest ta straszna, czytana z niedowierzaniem i - w jakiś perwersyjny jednak sposób -wciągająca książka.

 

PHILIPP MEYER

Syn

Wyd. Czwarta Strona 2016

„Lektury tej książki nie da się zapomnieć” – pisze na okładce Michał Nogaś.

Ano nie da.

Zaiste to Himalaje grafomanii i pornografii. W ogóle zaczyna się cośkolwiek dziać koło 200. strony, nie wiadomo, o co autorowi chodzi, czy książka ma być gloryfikacją Indian, czy może bohaterstwa białych osadników?  Główny bohater, senior rodu jest sadystą, nie wiedzieć czemu wynoszonym na ołtarze przez późniejsze pokolenia, totalnie niespójna postać Jeanne Anne została poprowadzona bez sensu, a zakończenie – choć miało być poruszające – w ogóle nie robi wrażenia i jest boleśnie przewidywalne.

Autor – przyznać trzeba – czuwa nad odpowiednim napięciem w powieści i w momencie, w którym akcja siada, serwuje nam soczyste sceny tortur z dokładnym opisem odcinania rozmaitych członków. Obrzydlistwo, szczególnie że literalnie nic z tego nie wynika. A co gorsze -  to taka literatura, która rości sobie pretensje bycia czymś więcej niż jest. Naprawdę, nazwanie Syna „monumentalną sagą” jest chyba jakimś żartem.

Jedno zdanie z tej książki wszakże nie daje mi spokoju. „Ile masz lat? – zapytała. -Dziewiętnaście. – Miałem oczywiście szesnaście, ale od ciągłego przebywania na słońcu nigdy nie miałem czyraków.”

Ale o co chodzi? 

 

MICHEL FABER

Szkarłatny płatek i biały

Wyd. WAB 2006

Lepiej późno niż wcale, prawda?

Jest w tej książce coś nieprzyzwoicie wciągającego. Może najbardziej to, że Faberowi naprawdę udało się pokazać, że „oni wtedy byli tacy sami jak my”, choć na ten temat powstało tysiąc pięćset sto dziewięćset książek, wśród nich wywołująca zażenowanie o polskich piastównach.

Ale Faberowi pióro służy i czyta się Płatka z wypiekami na twarzy, wcale nie tylko w scenach pornograficznych, których tu istotnie nie brak. Natomiast porównywanie Fabera do Dickensa („Dickens tak by pisał, gdyby mógł pisać wszystko”), jest jednak nieporozumieniem. U Fabera prostytutka idzie z koleżanką przez trzydzieści chyba stron, u Dickensa szła by może jeden akapit, w pozostałych spotykałyby ją niezwykłe przygody, suto okraszone rubasznością.

Mam co prawda kilka drobnych zastrzeżeń, jednego z bohaterów zostawiłbym jednak przy życiu, flejtuchowatość innego jest nieco jednak karykaturalna i zbyt często podkreślana, ale z nawiązką rekompensuje to fakt, że autor zmusza czytelnika do korzystania z mózgu podczas lektury, a zatem zakłada, że ów tenże narząd posiada. Dziś niezbyt to częsta sytuacja. 

 

JOHN BOYNE

Noah ucieka

Wyd. Zielona Sowa 2016

Wszystkie książki Boyne’a przeczytane dotychczas przez moją osobę, były po prostu świetne. Noah natomiast jest wyraźnym potknięciem. Tak, zdaję sobie sprawę, że to książka dla dzieci, i że mogłem nie zrozumieć, ale przecież np. Barnaba Brocket, też był napisany dla młodego czytelnika, a przeczytałem ze wzburzeniem i głośnym rechotem. Bo dobre i – jak to u Boyne’a - bezkompromisowe.

Tymczasem Noah jest opowieścią nudnawą, z nieporadnymi odniesieniami do Pinokia, a co najgorsze – bije odeń (od książki, nie Pinokia) swąd nieznośnego zupełnie dydaktyzmu. Rzecz o sprawie w sumie niebłahej – jak rozmawiać z młodym człowiekiem o odchodzeniu – ale zupełnie pozbawiona finezji, z przewidywalną od początku puentą i z żenującym błędem ortograficznym, str.33, druga linia od dołu.

 

SZCZEPAN TWARDOCH

Król

Wyd. Literackie 2016

Świetna, bardzo filmowa (kto się odważy?), nieprawdopodobnie wciągająca powieść Szczepana Twardocha, tym razem nie śląska, a stołeczna. Z pozoru tylko o Polsce polskiej i Polsce żydowskiej, Król bowiem jest opowieścią o rzeczach najważniejszych – o przyjaźni, lojalności, honorze, odwadze i o tym, jaką cenę ponosimy, żeby móc żyć naprawdę, choćby przez chwilę.

Od razu uprzedzam, to nie jest finezyjna literatura dla egzaltowanych panien z liceów katolickich. Kurestwo, wulgarna fizjologia, ćwiartowanie ciał i tortury są w tym świecie na porządku dziennym. Trup ściele się naprawdę gęsto, twardochowa Warszawa lat 30-tych jest zbrukana, śmierdząca i nieprawdopodobnie skorumpowana. A Bereza Kartuska, co wreszcie ktoś dość obrazowo opisał, wcale nie była Ciechocinkiem, w ogóle te gloryfikowane dziś czasy były dość okropne, co Twardoch opisuje jako fikcję, ale już np. Krzywicka z Boyem już z własnych obserwacji. 

Złapałem się na tym, że skończywszy już książkę (wchłonąwszy czy pożarłszy ją błyskawicznie), wciąż wracam myślami do Jakuba, do Mojżesza, do Ryfki. I tak sobie myślę – a co by było gdyby…

Bez dyskusji proszę przeczytać.

 

KRISTINA SABALIAUSKAITE

Silva rerum

Znak 2015

Wszystko zaczyna się od śmierci kota Maurycego. Ten smutny fakt będzie miał doniosłe znaczenie dla całej rodziny Narwojszów, ale szczególnie dla bliźniąt – Urszuli i Kazimierza, którym przychodzi do głowy nie najmądrzejszy pomysł ekshumacji zwierzęcia. 

Mamy Litwę wieku XVII, bogaty szlachecki dworek na Żmudzi oraz kipiące życiem i seksem Wilno starające się zapomnieć o niedawnych kozackich okropieństwach, mamy także Uniwersytet i tamtejszych żaków, którym daleko do grzecznych aniołków. W tych okolicznościach Kazimierz próbuje studiować prawo, a Urszula - wieść zakonne życie. Pojawia się jednak Jan Kirdej Biront…

Na obwolucie ktoś napisał, że powieść jest „marquezowska”. Bez przesady. Raczej „tokarczuczna” (?!), nie umiałem się bowiem odpędzić od porównań z Księgami Jakubowymi, zaś scena orgii z udziałem pięknego Dominika Radziwiłła jest u Sabaliauskaite jakby żywcem wyjęta ze świetnej inscenizacji tychże Ksiąg w reż. Eweliny Marciniak w warszawskim Powszechnym. 

Silva Rerum jest książką o słowach i ich znaczeniu oraz braku tegoż znaczenia (w zależności, kto je wypowiada i w jakim celu), o tym, że historia ma z nas trochę bekę, o miłości silniejszej od śmierci (sic!), o tym wreszcie – że jesteśmy różni – i że to jest fantastyczne. Mimo istnienia na świecie takich półmózgów jak Marian Dowgiałło.

Koniecznie.

 

HEINZ HEGER

Mężczyźni z różowym trójkątem

Świadectwo homoseksualnego więźnia obozu koncentracyjnego z lat 1939-1945

Karta 2016

Dla mnie – może paradoksalnie - największą wartością tej książki są wspomnienia związane z tym, że nawet w piekle, jakim był obóz koncentracyjny, nawet na dnie hierarchii, zdarzały się ludzkie odruchy. Owszem, nie zawsze były spontaniczne – jak można sobie wyobrazić – ale autor bardzo ciepło się wyraża o swoim „opiekunie”, o cygańskim kapo, dzięki któremu mówiąc wprost żył. Cóż, gdyby nie był młody i przystojny, pewnie jego los potoczyłby się inaczej - jakkolwiek okrutnie to zabrzmi.

Ta książka jest także – w którymś momencie zresztą dość zabawną (jeśli można użyć tego słowa) – analizą zależności i układów panujących w obozie. Nie tylko między samymi więźniami, tymi zwykłymi i tymi funkcyjnymi, ale również między oficerami, szczególnie opowieść o lagerfuhrerze Pyłku jest znamienna. 

Autor przeżył, musiał jednak milczeć. Nazistowska kara za inność była uznana przez tzw. społeczeństwo także po wojnie za coś właściwego, nieledwie legalnego. Więc ci nieliczni homoseksualiści, którzy obozy przeżyli, swoje straszne wspomnienia zabrali do grobu. I dlatego ta książka, powstała po serii rozmów z autorem (ukrytym zresztą pod pseudonimem) jest unikatowa.

Od razu uprzedzam, że jeden z rozdziałów, opisujących „spektakl”, jaki urządzili sobie pijani strażnicy z młodym Tyrolczykiem jest przerażająco okrutny.

 

MILJENKO JERGOVIC

Wilimowski

Tłum. Magdalena Petryńska

Książkowe Klimaty 2016

Po Wilimowskiego sięgnąłem, bo w superlatywach mówili o tej książce w TVP Kultura.

Ale najwyraźniej jestem mało inteligentny bądź może nienormalny, gdyż po wymęczonym przeczytaniu muszę tę krótką na szczęście powieść uznać za jakiś żart czy też ćwiczenie stylistyczne, może wprawkę?

Mamy upalne lato, koniec lat 30-tych, do Jugosławii przyjeżdża z chorym synem i jego opiekunami profesor Mieroszewski. Ma cień nadziei, że pobyt w hotelu na końcu świata, dokąd chłopca trzeba nieść w specjalnej lektyce, przywróci mu zdrowie. W czasie pobytu profesor flirtuje z właścicielką i słucha radia, a dokładniej – relacji z mundialu, na którym Ernest Wilimowski strzela Brazylijczykom cztery gole, mimo to mecz ten przegrywamy.

I to mniej więcej tyle.

O co w tej książce chodzi? Czy to kpina z Manna czy też jego nieudolne naśladownictwo? Hymn na cześć futbolu czy też magii radia? I dlaczego to jest tak dramatycznie nudne? I co krytyka w tym widzi?

Szkoda czasu. 

 

LARS SAABYE CHRISTENSEN

Beatlesi. Powieść.

Wydawnictwo Literackie 2016

To, że Christiansen napisał złą książkę – trudno. Fatalnie jednak, że pojawiły się recenzje pisane niemal na kolanach. To smutne. 

Christiansena poznałem dzięki świetnemu Półbratu. Tak, to niemal arcydzieło. Potem w Polsce ukazał się nieprawdopodobnie i pretensjonalny nudny Odpływ, a potem podgrzewano atmosferę przed Beatlesami, jedną z wcześniejszych, bo wydanej w 1984 roku powieści autora. 

Mamy oto czterech (niespodzianka, prawda?) kumpli ze szkoły. Obserwujemy ich dorastanie, konflikty z rodzicami o długość włosów, zawiązywane przyjaźnie, miłości, potem – fascynację narkotykami i alkoholem, to wszystko na tle jeszcze wtedy biednego Oslo lat 60-tych. Brzmi dobrze, prawda? 

Owszem, czyta się to w sumie nieźle, Beatlesi bowiem to zbiór bardzo wielu słów, z których cudownie nic nie wynika, na wakacje zatem jak znalazł. Wobec bohaterów jesteśmy doskonale obojętni, obraz dojrzewania w Beatlesach brzydko pachnie wymiotami, których okoliczności zajmują chyba piątą część objętości powieści. Poruszający (ale tylko troszkę) jest jeden moment w opowieści, a zakończenie robi wrażenie, jakby było napisane w pośpiechu. Jest mówiąc najkrócej idiotyczne.

Darujcie sobie. 

PS. Jest jedno zdanie w Beatlesach, które nie daje mi spać. Strona 660. „Ludzie szli pochyleni, walcząc z wiatrem i drożyzną”. Czyli - z drożyzną się walczy pochylaniem? Brr.

 

HANYA YANAGIHARA

Małe życie

Wyd. WAB 2016

Hanka R. zainteresowała się, czy już czytałem. Nie, wtedy jeszcze nie. A to koniecznie – to najlepsza książka o przyjaźni jaką znam – powiedziała. Ale nie miała racji.

Małe życie nie jest książką o przyjaźni. Jest książką o złu. O złu w czystej postaci, o tym, że wszystko, co nas w życiu spotyka, w nas zostaje. Ale jest także cudowną książką o wielkiej (niemożliwej?) miłości, o miłości silniejszej od śmierci, jakkolwiek to brzmi. Także - o nieubłagalności naszego przeznaczenia, o tęsknocie rozdzierającej duszę i ciało, o poświęceniu oraz – o przekleństwie pamięci. Tak, to jest książka o rzeczach pierwszych i ostatnich.

Nie pamiętam, kiedy czytałem coś tak poruszającego. Były momenty, że na głos wygrażałem autorce i mówiłem o niej różne brzydkie rzeczy. Naprawdę. 

Mądra, pięknie napisana i przetłumaczona, niesłychanie wciągająca powieść, o życiu. Wcale nie takim małym.

 

DANIEL GALERA

Broda  zalana krwią

Wyd. Rebis 2016


Na początku byłem zirytowany, bo Galera pisze o bohaterze w trzeciej osobie i dlatego, że na okładce Rebis napisał, że powieść jest „wspaniała”. A ja wolę sam do takich wniosków dochodzić.  

A potem… im bardziej się w tej historii zanurzałem, tym bardziej za nią tęskniłem, zostawiając sobie po jednym rozdziale na dzień, nie więcej. Mamy oto trzydziestoletniego chłopaka, cierpiącego na prozopagnozję (sic!), który – mówiąc najkrócej - przyjeżdża do jednego z nadmorskich kurortów szukać śladów swojego dziadka. 

Co znajduje? 

Nieprawdopodobnie pięknie napisana rzecz o… prawdzie, kłamstwie, sile mitu i legendy. O tym – kim są dla nas najbliżsi – ci dwu- i ci czworonożni, i o naszym pozornym bądź faktycznym do nich podobieństwie. O przekleństwie tego podobieństwa i o niemożności odeń ucieczki. Wreszcie – o przebaczaniu. A najbardziej o tym, że są gdzieś są tego wybaczania granice.

Jedna z najlepszych książek, jakie czytałem. Fantastyczna, mądra proza stawiająca pytania o rzeczy pierwsze i o ostatnie.

 

Małe eksperymenty ze szczęściem

Sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 83 i ¼

Tłum. Ryszard Turczyn

Wyd. Albatros Ryszard Kuryłowicz 2016

Kompletnie nie rozumiem szumu wokół tej książki. Owszem, przeczytałem (nieco się męcząc), ale jedyny wniosek, jaki z tej lektury wyciągnąłem, specjalnie odkrywczy nie jest – starość jest straszna. Także w bogatej Holandii.

Mamy oto Hendrika, który opisuje kilka miesięcy ze swojego życia w domu starców. Jedna z jego koleżanek zaczyna cierpieć na zaawansowaną demencję, innemu koledze co chwilę amputują kończynę bądź jej część, jeszcze inna starowinka dostaje udaru. I tak na każdej stronie. Wiekowy pies puszcza bąki, nasz bohater nie trzyma moczu, a głównym (i jedynym) tematem umalowanych acz niedomytych pań przy herbacie są ich prawdziwe i domniemane dolegliwości. I owo piekło małej społeczności, w której każda inność jest na cenzurowanym (inność – nie zjem dziś kolacji, a nie – jestem gejem), autor też opisuje w dojmujący sposób, w każdym razie trzeba mieć doprawdy dużo pogody ducha (jak nasz bohater), żeby chcieć przepędzać tu resztę swojego życia. Bo Hendrik faktycznie wszystkie ciosy przyjmuje z franciszkańskim niemal nastawieniem, poza jednym wyjątkiem, którego nie zdradzę.

No owszem, momentami Dziennik jest zabawny, ale tak naprawdę… śmiać się nie ma z czego. Poza tym – co się stało z istotnym wątkiem próby zdobycia regulaminu? Czyżby to była historia na tom drugi?

O, nie…

 

ŁUKASZ DŁUGOWSKI

Mikrowyprawy w wielkim mieście

Wyd. Muza 2016

Co to jest wyprawa? Pierwsze skojarzenie: walizki, lotnisko, koniec świata, egzotyka, prawda? Nic bardziej mylnego. Wyprawa – owszem – jest podróżą, ale przede wszystkim (jakkolwiek to zabrzmi) w głąb siebie, więc dość blisko. A to gdzie się ruszymy w sensie linearnym, ma znaczenie doprawdy drugorzędne. Co Łukasz Długowski w swojej arcyciekawej książce udowadnia na licznych przykładach z życia wziętych.

Przyjąć trzeba tylko jedno założenie związane z celem podróży, nie celem geograficznym lecz filozoficznym że się tak wyrażę. Otóż – po co podróżujemy? Ano – po nic. I dlatego podróże są tak fascynujące, i dlatego największą przygodą naszego życia, czymś, co nas nieprawdopodobnie wzbogaci, ulepszy i upiękni, może być wyprawa na pobliską wiślaną wyspę. Gdzie dojedziemy za 3,60 autobusem linii 164, gdzie przejdziemy suchą nieledwie nogą przez niską rzekę, gdzie rozbijemy namiot, zaparzymy na kocherze wrzątku na herbatę, zaśniemy kołysani przez ptasi śpiew i rano wstaniemy i jak co dzień udamy się pomnażać dochód narodowy brutto w naszej korporacji.

No… Ale po co to? No właśnie – po nic. I to jest cudowne. Właśnie o tym jest ta książka.

Autorowi gratuluję i zazdroszczę.

 

MARIA STEPAN

Człowiek to człowiek, a śmierć to śmierć

Reportaże z Ukrainy

Wyd. Zwierciadło 2016

Maria Stepan widziała wojnę na Ukrainie na własne oczy, była tam wielokrotnie z ekipą Telewizji Polskiej i poprzez dwu-trzyminutowe reportaże opowiadała nam o tym, co tam się wówczas działo.

Książka, którą Maria napisała jest natomiast nadaniem tym faktom kontekstu, pokazaniem ludzi stojących za tymi faktami, próbą opisania zapachu śmierci, tortur i wojny, tchórzostwa i manipulacji, barbarzyństwa Rosjan (czy raczej tzw. zielonych ludzików) i obojętności Zachodu.

Zresztą obojętności do któregoś momentu tylko, mianowicie do strącenia malezyjskiego samolotu. Na śmierć tych ofiar Zachód zareagował natychmiast, nie widząc (nie chcąc widzieć) tych ukraińskich śmierci codziennych, tych kaźni, tych wygnań. Napisałam tę książkę, bo obiecałam to poznanym w Kijowie i wszędzie indziej ludziom, chcących nie dla siebie – ale dla swoich dzieci – normalnego życia, w normalnym świecie. To oni wyszli na Majdan, to oni tam ginęli, a prosili nas tylko o jedno – żeby o nich pamiętać – mówiła mi autorka. Pamiętajmy, tak trzeba.

Ta książka zepsuje Wasze dobre samopoczucie. I właśnie tak ma być.

 
 

MAJA LUNDE

Historia pszczół

Tłum. Anna Marciniakówna

Wydawnictwo Literackie 2016

Ta książka to hucpa. To taka powieść, która udaje wielką literaturę, a jest kompletnie o niczym, nic nie wnosi, niczego nie zmienia i nawet jako pociągowy time-killer jest nudnawa. Mamy oto narrację prowadzoną w trzech wątkach, teoretycznie o siebie zahaczających. Jest historia Williama z połowy XIX wieku, któremu się wydaje, że rewolucjonizuje pszczelarstwo, współczesna historia Toma mającego biznes (pszczelarski oczywiście) ojca głęboko gdzieś, oraz Chiny wieku prawie XXII, gdzie w tajemniczych okolicznościach umiera chłopczyk, choć i tak od razu wiadomo, że jest uczulony na jad owadzi. (Szkoda, autorka powinna założyć, że czytelnicy miewają mózgi i niekiedy z nich korzystają).

Że niby to nie jest historia o pszczołach, ale o relacji rodziców z dziećmi. Od razu mówię – niczego nowego się o tych relacjach nie dowiemy, może poza tym, że ojciec dorastającego syna jest zdumiony, że ten ma owłosione łydki.

Brrr.

 

DONNA TARTT

Mały przyjaciel

Tłum. Paweł Lipszyc

Zysk i s-ka 2003

Mały Przyjaciel - powstały dziesięć lat po Tajemnej historii i dziesięć lat przed Szczygłem – jest niestety najsłabszą książką świetnej skądinąd Donny Tartt. Mówiąc najkrócej - mamy tajemniczą śmierć chłopca i obraz dorastania jego siostry, której dzieciństwo mija w cieniu tej tragedii.

Do któregoś momentu Mały Przyjaciel jest pięknie napisaną opowieścią o utracie, o żałobie, o obrazie naszych nieobecnych bliskich. Potem pojawia się wątek kryminalny i wszystko zaczyna meandrować. Harriett próbuje śmierć brata wyjaśnić, poznaje więc nas autorka z rodziną miejscowych złoczyńców, najbardziej podejrzanych w całej tej sprawie. I o ile ta część „rodzinna”, portrety matki, babek, ale też małego amerykańskiego miasteczka, które musi zająć w całek sprawie stanowisko, jest napisana żywiołowo i takoż się to czyta, to część poświęcona znalezieniu mordercy po prostu nuży. I w ogóle nie wiadomo, o co chodzi.

Gdyby nie to, że jestem do swoich książek przywiązany, zrobiłbym z Małym Przyjacielem to, co robił bohater Higieny Mordercy N.Nothomb - wyrwałbym mianowicie ostatnich 200 stron. 

 

ANNA DZIEWIT-MELLER

Góra Tajget

Wydawnictwo Wielka Litera 2016

Autorkę znam, lubię i cenię.

I fakt naszej znajomości wcale nie zaważył na tym, że Góra Tajget otrzymuje ode mnie ocenę pozytywną (z niewielkimi zastrzeżeniami poniżej) . Gdyby mi się nie podobało, to też bym napisał, a Anka by się nie obraziła, bo to mondra baba je. (Ślonzok ze mnie kiepski, bo z Zagłębia, a i to przypadkiem i tylko z urodzenia.)

Zacznę więc od jedynej właściwie uwagi, jaką mam do tej książki. Otóż jest ona za krótka. Tam, gdzie Anka kończy rozdział, historia związanego z nim bohatera właściwie się powinna zacząć. A ponieważ autorka ma lekkie pióro – choć nie wiem, czy to sformułowanie pasuje do Góry Tajget – mogłaby z tego powstać rzecz o objętości Łaskawych, i równie pochłaniająca, wstrząsająca i wybitna. Zresztą czytając Górę takie porównania (niekiedy również formalne) z Littelem zaprzątały moją głowę, niemniej sądzę, że każde z nim porównanie jest dla porównywanego zaszczytne. 

Jest też coś takiego w tym śląskim Anki pisaniu, co przywodzi na myśl Twardocha, którego – przepraszam, że dość wprost – uwielbiam. Nie znaczy to jednak, że Dziewit Twardocha kopiuje bądź można autorkę nazwać Twardochem w spódnicy (czy jakoś tak), ale jednak te śląskie popieprzone dokumentnie i rozpaczliwie dzieje mają wpływ na oboje Autorów, co potwierdza historia Zefki, zdecydowanie najlepsza – czy też mówiąc ściśle - najmocniejsza w całej książce. 

Bo i Anna nie cacka się z czytelnikiem. Po prostu pisze jak było i nie są to słowa wygodne - uprzedzam, bo gdybyście chcieli poczytać sobie Górę „przed snem”. To nie taka książka. 

Jeszcze jedno – ta uwaga bardziej tak do świata niż do Autorki. Otóż na okładce znajdujemy nad tytułem zdanie – reklamę „Historia tak prawdziwa, że trudno ją zapomnieć”. Pomijając dyskusyjną logiczność tego sloganu, wolałbym jednak wnioski ze swoich lektur wyciągać samodzielnie. Okładkowe podpowiedzi wydawcy ułatwiające zrozumienie dzieła traktuję jako niepoważne traktowanie czytelnika. Rozumiem, że książkę sprzedać trzeba, ale mimo wszystko – to jeszcze nie śmietana czy majonez. Tak, tak, wiem, że Wielka Litera nie pierwsza i nie ostatnia, więc powołam sobie na puszczę i może mi minie.

 

DAVID MITCHEL 

Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta

Wydawnictwo MAG 2013

W Dziennikach Twardocha przeczytałem, że przeczytał Tysiąc jesieni. A ponieważ bardzo Twardocha cenię, po Tysiąc jesieni sięgnąłem i ja. Co jest kolejnym dowodem na gdzieś przeze mnie znalezioną tezę (ale gdzie?...), że wszystkie książki są o książkach. Ta również – sami sprawdzicie, o Biblii i o Bogactwie Narodów Smitha.

Powieść Davida Mitchela jest momentami niesmaczna, nieprzyzwoita, knajacka, niefinezyjna, kunsztowna, poruszająca, wzruszająca i nieprawdopodobnie wciągająca. To książka przede wszystkim o władzy i uzależnieniu jakie powoduje. Władzy w każdym sensie – nad czyimś ciałem, czyimś portfelem, ale także, a może przed wszystkim – umysłem. Mamy oto XIX-wieczną Japonię i Holendrów, którzy próbują robić interesy z tym zamkniętym dla świata państwem. Tytułowy Jakub jest ostatnim nieskorumpowanym na Dejimie, za co zapłaci wysoką cenę, zarówno „swoim” jak i Japończykom, mającym zresztą na tejże wysepce świetnie działającą siatkę szpiegów. Jakub jednak nie jest jedyną główną postacią książki, dzięki obecności Orito i Ogawy, doświadczonej akuszerki i tłumacza, jesteśmy w stanie choć trochę zrozumieć ówczesny stan umysłu Japonii, z pewnego punktu widzenia nieprawdopodobnie barbarzyńskiego. Ale czy Europejczycy na pewno byli lepsi?

Czytałem Tysiąc jesieni powoli. Nie dlatego, że opisy przyrody czy transakcji handlowych są jakoś nużące. Wręcz przeciwnie. Po prostu chciałem, żeby tej lektury starczyło na dłużej. Świetna i chyba trochę niedoceniona książka. Koniecznie przeczytajcie.