Festiwal iTSelF

2019, wrzesień-październik

10. MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL SZKÓŁ TEATRALNYCH ITSELF

Miałem okazję i zaszczyt pracy w jury dziennikarskim oceniającym spektakle tegorocznej edycji Festiwalu, podczas którego obejrzeliśmy dwanaście spektakli przygotowanych przez uczelnie aktorskie z Europy i USA. Po krótkiej dyskusji, względnie zgodnie, wskazaliśmy naszego faworyta – spektakl słowacki z Bańskiej Bystrzycy, podczas gdy jury konkursu głównego nagrodziło przedstawienie niemieckie – i jeśli mogę zdradzić tajemnice alkowy - nad którym nawet przez chwilę nie dyskutowaliśmy, pominąwszy je niemal zupełnie. To jest magia teatru…

Spektakl AT Każdy kiedyś musi umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o wojnie trojańskiej w reżyserii Agaty Dudy-Gracz widziałem ponownie po roku. I znów byłem tym przedstawieniem olśniony, nie wiem, czy nie bardziej niż na premierze, wydało mi się jednak o czym innym niż wtedy, choć – wciąż o wojnie i o spustoszeniach, jakie sieje na wszystkich poziomach. Trochę o tym samym była kameralna włoska Maszyna Pinokia z Rzymu (reż. Paolo Alessandri), spektakl w formie komedii dell’arte, opowiadający o strachu przed obcym – mówiąc w pewnym skrócie, z może trochę zbyt przewidywalnym finałem. Dodajmy, że przedstawiciele Włoch byli obecni na każdym spektaklu, natychmiast nawiązywali kontakt z kolegami, jakoś rozświetlali wszystkie foyer swoją kompleksją i pogodą. Spektaklem AniMak z Bańskiej Bystrzycy byłem zachwycony. Świetny, dojmujący tekst, z pozoru o słowackiej rzeczywistości, nie tak bardzo różnej od naszej, a jednak o nieumiejętności życia, z którą to luką w edukacji przychodzi się młodym ludziom mierzyć, nie zawsze zwycięsko. Znakomite aktorstwo – zwracam uwagę na fantastyczną Evę Javorską, żałuję, że ta aktorka nie została szerzej dostrzeżona. Zwycięski spektakl Z bliska (rez. Katja Wachter) także traktował w sumie o nieumiejętności życia, o posługiwaniu się gotowymi, cudzymi, efektownymi (efekciarskimi może) kliszami, aktorzy pokazali fantastyczny warsztat, choć samo przedstawienie jakoś mnie nie zachwyciło, poza dojmującą sceną rozpoczynającą, walką o miejsce przy fortepianie, to bardzo było o tym, co tu i teraz. Najbardziej natomiast kontrowersyjnym przedstawieniem (jeśli to właściwe słowo) tegorocznego Itselfu była czeska Uroczystość rodzinna. Jesteśmy oto uczestnikami tytułowej uroczystości, raczej tytułowych, bo obok Świat Bożego Narodzenia jest i celebracja stypy, rocznicy, ślubu, każdy stolik świętuje co innego. Praktycznie bez dramaturgii, z aktorami, którzy są właściwie takimi animatorami, dyskretnie podsuwającymi gościom pomysły na zabawę, na wspólne spędzanie czasu. Wyszedłem skonsternowany, ale część publiczności była zachwycona takim nawiązaniem do pierwotności naszych wspólnot, mogę sobie wyobrazić, że w Pradze publiczność „zwykła”, nie festiwalowa, jest tym performansem zachwycona, nie tylko dlatego, że pojawia się na stolikach alkohol (na naszym akurat był advokat). Bardzo mi się z kolei podobał spektakl Szymona Adamczaka Melodia z wirusem, nie mam pewności, czy właśnie o HIV, czy też wirus ów był pretekstem do opowiedzenia innej historii, w każdym razie oglądaliśmy Melodię ściśnięci niczym w 509 w godzinach szczytu, podczas gdy powinno się go oglądać, celebrować właściwie - w sytuacji kameralnej, no ale taka festiwalowa konieczność. P. Szymon został również dostrzeżony i nagrodzony przez Jury, zasłużenie.

Spektakl słoweński (Dzieci u władzy, reż. Luka Marcen) z kolei został przez moich Kolegów potraktowany dość surowo, nie tylko dlatego, że część przedstawienia była (excuse le mot) wypierdziana. Może „podobało” to złe słowo, ale wcale nie uważam tego spektaklu za nieudany, myślę, że jednak w krajach ex-jugosłowiańskich jest odbierany zupełnie inaczej niż u nas, nasza bowiem wiedza o tamtejszej mozaice i animozjach jest dość szczątkowa, poza tym uważam, że było to jedno z najlepiej zagranych przedstawień, nawet jeśli istotnie można mieć zastrzeżenia do tekstu. Największy aplauz wśród publiczności wzbudziła Nasza Klasa w reż. Darii Shaminy z Petersburga (trzy nagrody, w tym od Publiczności). Cóż, tekst dojmujący, ale dlaczego wybrany przez studentów akurat ten? Bardzo precyzyjne aktorstwo, reżyseria, wszystko dobrze, ale… wolałbym się dać zaskoczyć czymś współczesnym rosyjskim albo może klasyką? Nic przeciwko Tadeuszowi Słobodziankowi nie mam, przeciwnie, ale… już po raz trzeci chyba widzę ten dramat zrealizowany we właściwie ten sam sposób (tylko Yana Ross odważyła się jakoś inaczej).

Sofijski Szekspir – Romeo i Julia – uświadomił mi, jak potrafią się ciągnąc w nieskończoność dwie godziny. Nie było to ani klasyczne, ani awangardowe, songi dobrane do spektaklu wydały mi się mówiąc najdelikatniej – nieadekwatne. W maleńkiej Sali Kamienicy natomiast obejrzeliśmy bardzo piękne ukraińskie przedstawienie W drodze do baśni, olśniewające wizualnie, z fantastyczną choreografią, bardzo dobrze zagrane, rzecz moim zdaniem – o wojnie. Ale każdy wyszedł z tego spektaklu z czymś innym, a z uroczystości rozdania nagród Anastazja Hlischak z główną aktorską nagrodą. Niewidziany przeze mnie w Łodzi spektakl Marcina Czarnika Co gryzie Gilberta Grape’a z AST w Krakowie był również zachwycający, fantastycznie zagrany i zaśpiewany, bezpretensjonalny, pełen jakiegoś takiego ciepła, tutaj Jury dostrzegło p. Przemysława Kowalskiego grającego Gilberta, choć zwracam uwagę na równie znakomitą rolę Arniego, którą zagrał p. Dariusz Pieróg. Na zakończenie Festiwalu zobaczyliśmy zaskakujący amerykański spektakl Prawa pamięci Rachel Jendrzejewski w reż. Emily Mendelsohn, rzecz – opera eksperymentalna, jak piszą twórcy – o Paderewskim widzianym oczami kobiet, z cytatami Mistrza z tamtych czasów. Bardzo dobrze się to oglądało, dobrze tego słuchało, ciekawe było, jak Amerykanie, których powietrzem jest wolność umieją opowiedzieć o odzyskiwaniu wolności, o ludziach, w których ta wolność - mimo wszystko - jest. A przed uroczystością wręczenia nagród obejrzeliśmy poza już konkursem Oratorium o mleku Sławomira Narlocha, nie będę ukrywał, że ta narracja niespecjalnie mnie porwała, chyba nie przepadam za takim teatrem, choć istotnie – finał rozerwał TCN nieledwie w proch.

To był fantastyczny czas, wypełniony rozmowami, dyskusjami (i kłótniami) o teatrze. Bardzo niewiele z biorących udział w konkursie przedstawień można jeszcze oglądać na ich rodzimych scenach, morał: oglądajmy dyplomy, są jak motyle, szybko odlatują, a niekiedy, całkiem często – są bajecznie kolorowe.