Kichnięcie słonia

„Czytanie wyłącznie literatury tzw. pięknej ma w sobie coś przerażającego. Traci się właściwą perspektywę. Po lekturze monologu wewnętrznego dobrze jest dowiedzieć się, jak np. kichają słonie” – pisała Wisława Szymborska w Lekturach Nadobowiązkowych.

 

Mateusz Borkowski, Jacek Mikołajczyk, Marcin Zawada

TEN CAŁY MUSICAL

PWM 2023

 

We wstępie autorzy zaznaczają, że ich książka nie jest leksykonem ani kompendium. Pozwolę sobie się nie zgodzić, ano - jednak jest. Mamy bowiem opisane najczęściej goszczące na światowych scenach musicalowych dzieła, z wystarczająco dokładnym opisem libretta, z - oryginalną „listą płac” a także obsadą i okolicznościami kolejnych istotnych wystawień, z -  opisem kulis premiery oraz - kontekstów w jakich dany musical powstał, ocen jakie zebrał, także – że się tak wyrażę - wkładu danego tytułu w rozwój gatunku. Mamy także bardzo przydatne informacje o wystawieniach rodzimych, a książkę wieńczy zestawienie sylwetek najważniejszych ludzi światowego i polskiego musicalu – od Danuty Baduszkowej po Florenza Ziegfielda.

Autorom gratuluję i zazdroszczę, gdyż stworzyli dzieło niesłychanie praktyczne, które nie tylko w trymiga przeczytałem (bo zostało napisane piórem lekkim, z talentem i znawstwem), ale i będę zeń korzystać na co dzień, a zwłaszcza, gdy przyjdzie recenzować musical, szczególnie zaś któryś z opisanych. Bez względu bowiem na autorów intencje Cały ten musical to źródło wiedzy, które może być przyjemnym i ze wszech miar pożytecznym punktem odniesienia dla ludzi teatru, i – książką, którą po prostu fajnie się czyta – dla pozostałych.

Mam do tej publikacji jedną tylko drobną uwagę – otóż ilustracje zgromadzono w jednym miejscu, między stroną 279 a 280. Poręczniej byłoby mieć stosowny obrazek przy każdym z omawianych musicali, ale – skoro jest jak jest – to zapewne inaczej się nie dało.

 


 
 

LISTY WILAMA HORZYCY
Instytut Sztuki PAN, 1991

Mam tu fragment listu do młodziutkiego Konstantego Puzyny (Keta – jak pisał doń Horzyca), w sprawie recenzji Gospodarstwa Iwaszkiewicza, którą to Puzyna pragnął popełnić.
Pisze Horzyca tak:
(…) Oczywiście rozumie Pan, kochany Panie Ket, że pisząc do organu Iwaszkiewicza, nie może się Pan po Iwaszkiewiczu przejechać, a jeśli chce Pan wypowiedzieć swoje zastrzeżenie, to musi Pan to ująć w odpowiednią formę dość enigmatyczną, by wtajemniczeni zrozumieli, o co chodzi, a szeroka masa czytelników uważała, że to same komplimenty. Daruje Pan, że Panu sufluję taką receptę, ale przekona się Pan w życiu, że ta recepta jest doskonała, bo pozwala powiedzieć prawdę temu, komu należy, a nie czyni nikomu szkody, tak zwane bowiem wywalanie prawdy przed szerokim forum, niejednokrotnie jest bardziej szkodliwe od zwyczajnego kłamstwa. Nie jest to makiawelizm z mojej strony, to, co piszę o mej „recepcie”, ale po prostu właściwa ocena tego, czym powinno być słowo. Bo słowo to bardzo niebezpieczna rzecz i trzeba umieć nim nie tylko władać, ale i szermować. Wiedzieć, kiedy uderzyć i kiedy cofnąć szpadę. (…)

Czasem pytają mnie, dlaczego nie piszę o wszystkich obejrzanych spektaklach.
Dlatego.
 
 

SYLWIA FROŁOW

Antonówki. Czechow i kobiety

Czarne 2020

Antoni Czechow był bardzo przystojnym mężczyzną i miał niesłychane powodzenie u kobiet. Na ikonicznym zdjęciu w okularkach, na którym wygląda jak starzec, może trudno tę atrakcyjność dostrzec, ale – cóż – ono zostało zrobione w momencie, gdy stał już jedną nogą nad grobem, przypomnę, dość młodo zmarł na gruźlicę.

No więc – miał powodzenie u kobiet i nie wahał się zeń korzystać, romansując bez hamulców i uwodząc (a następnie rzucając), ale i chętnie korzystał z burdeli, stałym bywalcem tychże przybytków został jeszcze jako nastolatek, później, już jako znany pisarz, na przykład w podróży na Sachalin w każdym syberyjskim mieście w którym się zatrzymywał, także korzystał z domów publicznych, czego zupełnie pozbawione hipokryzji odbicie znajdziemy w jego obfitej korespondencji. Było trochę tak, jakby tylko fizyczna miłość była dla Czechowa istotna i potrzebna, tak - jakby nie umiał albo nie chciał stworzyć czegoś trwalszego. Ożenił się bowiem dopiero kilka lat przed śmiercią, już jako dojrzały człowiek, wiedząc zresztą, że jego związek – z aktorką i na odległość, będzie związkiem raczej niezobowiązującym. Wydaje się jednak, że właśnie tego szukał i że to krótkie małżeństwo z Olgą Knipper było szczęśliwe.

Jednak najważniejszą kobietą dla Czechowa (w sensie absolutnie nieerotycznym) była jego siostra – Masza. Całkowicie mu oddana za życia i opiekująca się spuścizną po śmierci. Była mu przyjaciółką, powierniczką, gospodynią, menadżerką – dziś powiedzielibyśmy, przeżyła rewolucję, Stalina i dwie wojny światowe, jest w tej książce piękne zdjęcie bardzo już starej Olgi, która odwiedziła jakoś w latach 50-tych Maszę w Jałcie, i tak siedzą staruszki, obie w czerni i obie tak do siebie podobne…

 
 

JACEK HUGO-BADER

Szamańska choroba

wyd. HBM 2020

Ta opowieść będzie dla większości czytelników faktycznie „fantastyką nie do strawienia”, jak się wyraził jeden z szamanów, którego autor odwiedził gdzieś w republice Tuwy. A jednak, choć w niektóre historie uwierzyć istotnie trudno, Jacek Hugo-Bader pisze o widzianych na własne oczy najprawdziwszych ludziach, żyjących daleko od zgiełku i lśnienia Moskwy, Petersburga a nawet Nowosybirska, dla których szamanizm jest czymś zupełnie naturalnym, jest - codzienną codziennością. W Jakucji, w Buriacji czy w Komi, wśród Czukczów, Ewenków czy Nieńców najpierw zasięga się porady szamana, a dopiero potem lekarza, jeśli w ogóle jakikolwiek medyk jest pod szeroko rozumianą ręką. Zresztą, w stanach beznadziejnych bywa, że i sami lekarze wzywają do swoich chorych szamanów, jak pani doktor w szpitalu w Kyzyle. No bo i cóż to zaszkodzi? A kto wie - może pomoże? Jak bowiem wynika z badań – 40% Rosjan wierzy w cuda, i wcale się z tym nie kryje. (Z „usług” szamanów korzystał Stalin, tajemnicą poliszynela jest fakt, że korzysta i Putin). W czym zatem tkwi tajemnica szamanizmu? Cóż, nie ma specjalnej tajemnicy, to po prostu po troszę zwyczajna empatia, zainteresowanie człowiekiem, jego problemem, współczucie, czas poświęcony pacjentowi. A reszta - to placebo, rytuał, oprawa - mówi jeden z rozmówców Jacka Hugo-Badera. Może więc naprawdę wiara czyni cuda?

Autorowi gratuluję znakomitej książki, szczerze jednocześnie zazdroszcząc tej – w tym przypadku naprawdę wielowymiarowej - podróży.

 
 

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

Rozmowy o książkach

Czytelnik 1983

Coraz chętniej sięgam po stare recenzje, i te teatralne (Boy czy Słonimski, a nawet Irzykowski) i te książkowe, choć przecież dzieła o których mowa, są już od dawna w szufladzie niepamięci, a książki niekiedy zmielono. To zupełnie nieistotne, bo czyta się o tamtych niegdysiejszych śniegach po prostu świetnie.

Wbrew tytułowi to nie są rozmowy, a – właśnie recenzje, choć nie popełnilibyśmy nadużycia gdybyśmy te teksty nazwali szkicami czy felietonami. Unikał Iwaszkiewicz recenzowania prozy współczesnej, sam ją tworzył, więc mu nie wypadało (wyjątek uczynił dla Dygata), z pasją więc zachęcał czytelników do sięgania po książki historyczne, do których czuł wyjątkową miętę, a także – po biografie, listy i dzienniki, których ukazywało się w jego czasach naprawdę sporo. Zwraca uwagę np. na jeden z tomów listów Orzeszkowej czy Dzienników Żeromskiego, uznając je za arcydzieła, tak różne od beletrystyki, która wyszła spod piór obojga autorów. Zresztą – te wówczas wydane w minimalnym nakładach książki, znakomicie opracowane przez wielkich profesorów literatury, nie były od tamtych czasów wznawiane, bo – i któż dziś chciał listy p.Elizy czytać, prawda?

Jak wspomniałem, czyta się te krótkie teksty znakomicie, są w staromodny sposób logicznie skonstruowane, przejrzyste, proste, jest w nich oddech, punktem wyjścia – jak to niegdyś bywało – jest często wspomnienie bądź anegdota, nie ma gadulstwa, przemądrzalstwa, jest za to dziecięca niemal ciekawość tych książek, radość ich czytania i – pisania o nich.

I jeszcze wyimek z tekstu o Listach do ojca Krasińskiego - „Czasami rozmówcy moi dziwią się – pisze Iwaszkiewicz. Kiedy ty masz czas na pisanie? - powiadają. Nie jest to trudna rzecz napisać o jakiejś książce, która cię zafrapowała i zajęła – odpowiadam – najtrudniejsza rzecz to znaleźć czas na czytanie!”. Jednak jakoś znajdował. W świetle tego, ile autor robił, ile pisał, działał, politykował, itepe (szczególnie itepe:), można podejrzewać, że albo jego doba liczyła dużo więcej godzin niż nasza albo narzucił sobie katorżniczy tryb pracy. Lektura smaczna aż mlaszcze się językiem – że z grubsza zacytuję samego autora.
 
 

SYLWIA CHWEDORCZUK

Kowalska. Ta od Dąbrowskiej

Marginesy 2020

Związek Kowalskiej i Dąbrowskiej był – powiedzielibyśmy dziś - toksyczny. Ich pełne miłości listy, tęsknota i czułe słowa zderzały się z niezbyt romantyczną codziennością, Dąbrowska jakby nie wiedziała, czego od życia i od swojej partnerki oczekuje, poza może całkowitym oddaniem i - Noblem, „pod którego” pisała swoje dzienniki, ale i Kowalska nie była szczególnie łatwa w pożyciu. Co je trzymało razem? Przywiązanie? Obszerne fragmenty książki poświęcone kolejnym kryzysom – nie ukrywam - trochę nużą, może dlatego, że ten związek wydawał się być jednym wielkim kryzysem. Kowalska chyba zdaje sobie z tego sprawę, wybór Wrocławia na miejsce życia, oddalonego od stolicy i od Maryjki, miał być jednym z lekarstw na to niełatwe uczucie. Po śmierci męża pozostaje jednak bez środków do życia, więc żeby utrzymać siebie i córkę nie ma innego wyjścia, musi przyjąć pomoc Dąbrowskiej i wyjechać do Warszawy. Pisarki nie są jednak w stanie żyć w jednym – dość dużym dodajmy – mieszkaniu, nie tylko Tula jest problemem, przestrzeni i powietrza jest na wszystko zbyt mało, Dąbrowska wyprowadza się do Komorowa, okazuje się po raz kolejny, że ten związek po prostu lepiej działa na odległość.


Może podkreślę (żeby i uczulonych na jad zachęcić do lektury), że to nie tylko rzecz o niełatwym zaiste związku obu pisarek, p. Sylwia Chwedorczuk bowiem fantastycznie zdokumentowała i z pasją pisze o np. codzienności przedwojennego Lwowa oraz Warszawy i Wrocławia lat powojennych; ta książka jest także poruszającym portretem części tego pokolenia, które przyszło na świat na początku poprzedniego wieku, pokolenia, które przeżyło obie wojny i - próbowało w miarę możliwości godnie żyć w okropnych zupełnie czasach.

 
 

MARTA PANAS-GOWORSKA, ANDRZEJ GOWORSKI

Grażdanin N.N.

Życie codziennie w ZSRR

PWN 2017

Kilka faktów z mało nam znanej historii codzienności ZSRR jest cudownie zabawnych i dowodzi, że Rosjanie są ludźmi niepozbawionymi i fantazji, i poczucia humoru, które jakoś pozwoliły im przetrwać i straszne czasy Stalina i zapalonego reformatora Chruszczowa i - mającego niewielki kontakt z rzeczywistością Breżniewa. Nie sądzicie np., że niezaprzeczalny urok tkwi w fakcie, iż radzieckie wino (1 rubel 27 kop.) - Aromat sadów - przez smakoszy zwane było - Aromatem zadów?

Codzienność sowiecką jednak mimo wszystko trudno uznać za szczególnie śmieszną czy pociągającą, zwykli ludzie, tytułowi szarzy obywatele próbowali w tym pełnym hipokryzji państwie jakoś żyć, co wymagało wielu wyrzeczeń i upokorzeń, które z czasem przestały być właśnie tak traktowane i nazywane, bo były codziennością, wykształcił się w społeczeństwie sowieckim zdumiewający nawet dla nas - braci w biedzie socjalizmu - algorytm przetrwania. Prano np. kondomy, gdyż i one były towarem wysoce deficytowym, i – naturalnie używano ich wielokrotnie. A że był to sposób nieskuteczny – nawet nie szkodzi – bo nikt specjalnie nie ukrywał, że główną metodą radzieckiej antykoncepcji była aborcja. Zresztą, oficjalnie kondomów nie było, nosiły piękną nazwę Wyrobu nr 2.

Autorzy przyjrzeli się pracy, miłości i odpoczynkowi z tamtych lat, mamy bardzo interesujący tekst o niemal utopijnym miejscu, jakim był obóz w krymskim Arteku, o turkmeńskim zapleczu wojny w Afganistanie, o meandrach studiowania w ZSRR, czy - o kulisach powstawania kultowych radzieckich kreskówek. Każdy rozdział poprzedzony jest krótszym albo dłuższym opowiadaniem będącym jakby wprowadzeniem do rzeczy i ta proza trochę nie pasuje do reszty, ale to jedyna uwaga, którą mam do tej ciekawej i z pasją napisanej książki.

 
 

RED. MAŁGORZATA SZPAKOWSKA

Obyczaje polskie

Wiek XX w krótkich hasłach

WAB 2008

Autorki pracujące (wówczas) w Instytucie Kultury Polskiej UW napisały pasjonujący i porywający przewodnik po naszej historii najnowszej, z którego wynika – co może nie jest niespodzianką, ale o czym zapominamy – że jesteśmy dziećmi historii i na to rady nie ma, że wojna czy komunizm może nas nie złamały, ale jego ślady są i będą obecne w naszym genomie, i także od tego nie ma ucieczki.

Autorki przyglądają się naszym nowym i starym zwyczajom, naszej alkowie, marzeniom, stanowi duszy i – ciała, mamy np. uroczy tekst o historii depilacji, od lat 20-tych (sic!) do współczesności i konieczności depilowania się mężczyzn, co uznawane jest przez nich za…opresję; jest bardzo ciekawa historia spłuczki, mamy opowieść o polskim nikotynizmie, którego pierwszymi ofiarami byli weterani I wojny. Autorki opisują także najważniejsze polskie spory, m.in. o aborcję, pada w poświęconym jej eseju zdanie kluczowe w naszych „wolnościowych” debatach, mianowicie – że u nas się rozmawia prawie zawsze o wolności OD czegoś/kogoś, a nie wolności DO, w tym wypadku – do stanowienia w własnym ciele. Ciekawe.

Wiecie, że pojęcie socjologiczno-rynkowe „młodzież” pojawiło się dopiero po II wojnie? Przedtem młodzieńczość była tylko pewnym postulatem, zjawiskiem związanym raczej ze stylem życia, niekoniecznie wiekiem, z pewnością „młodzieżą” w tym sensie była Młodziakówna z Ferdydurke, która w książce przywoływana jest kilkukrotnie jako symbol ówczesnej gombrowiczowskiej nowoczesności, ale i tej dzisiejszej, tak niekiedy trudnej do zrozumienia.

 
 

JACEK SIERADZKI

Widok przez scenę

Felietony teatralne 2008-2017

Instytut Teatralny im. Z. Raszewskiego 2019

Części spektakli opisanych przez autora nie widziałem, szczególnie starszych czy pokazywanych w mniejszych miastach, natomiast w ocenie tych które znam, niekiedy różnię się z Jackiem Sieradzkim zasadniczo, korzystam tutaj (z czystym sumieniem) z niezbywalnego prawa widza do własnej, choćby i błędnej oceny obejrzanego przedstawienia. Mimo to, a może – właśnie dlatego, bardzo polecam tę książkę, jej autor jest nie tylko niekwestionowanym autorytetem w tak podzielonym dziś środowisku teatralnym, ale i wspaniale służy mu pióro, po prostu - świetnie się te teksty czyta.

A ponieważ teatr nie jest wcale sprawą błahą, fraszką, więc bywa, że i z gniewem, nieledwie rozpaczą pisze Jacek Sieradzki o spektaklach niepotrzebnych, pozbawionych sensu, byle jakich, o złym aktorstwie, o reżyserach mających problemy z warsztatem i komunikatywnością. Ale - i z nieukrywanym entuzjazmem - o przedstawieniach zaskakujących, odkrywczych, o wyjątkowych rolach, o nowych odczytaniach itd. Zaznaczyłem sobie też  fragment o widzach, powiedzmy wprost - troglodytach, którzy przed spektaklem nie wyłączają – mimo próśb - telefonów komórkowych i bez żenady z nich korzystają. A co jeśli teatr - nawet rozrywkowy - chciałby powiedzieć coś na serio, a oni przyszli – zapłaciwszy za bilety – żeby się przecież bawić? – pyta autor. No właśnie, co?

Oczywiście, te felietony są o teatrze. Ale wydaje się jakby  był to tylko pretekst do snucia opowieści i o innych, równie ważnych sprawach, jakby był lustrem, w którym odbijają się rozmaite nasze i świata sprawy i sprawki. Umiejętności pisania o teatrze  w TAKI właśnie  sposób autorowi gratuluję            i trochę zazdroszczę.

 
 

MAŁGORZATA SZEJNERT

Usypać góry. Historie z Polesia

Znak 2015

Może nawet lepiej, że sięgnąłem po tę książkę teraz niż zaraz po jej wydaniu. Bo choć Małgorzata Szejnert pisze miejscu geograficznie położonym tuż za miedzą, wydawałoby się – tak łatwo dostępnym, to dopiero od niedawna można na Białoruś pojechać względnie łatwo. A to ważne, bo – uprzedzam - przeczytawszy poleskie historie pojawia się nieodsuwalna, nieznośna chęć wybrania się na te bagna, przejścia się drogami, którymi Autorka chodziła, spotkania ludzi, z którymi rozmawiała, obejrzenia pomników z zatartymi już napisami na cmentarzach, o które dbają tylko najstarsze starowinki, wyobrażenia sobie – stojąc na zadbanym dziś nadbrzeżu Piny -  owej legendarnej Flotylli, czy też – bo i od tej historii nie da się uciec – zadumy nad ofiarami masakry pińskich Żydów w 1919, od której to egzekucji rozpoczęła się tutaj krótka państwowość II Rzeczpospolitej.

Kim są „tutejsi”, Poleszucy, i co to znaczy dziś – a co znaczyło kiedyś? Co sprowadziło do biednej krainy mchu i paproci takich oryginałów jak Louise Boyd czy Sir de Wiart i co ich tutaj zachwyciło? Czym jest tęsknota za domem, tęsknota tak niewyobrażalna, że dokądkolwiek trzeba było uciekać z powodu licznych zawieruch, nigdy się z tego miejsca wyjechać nie umiało?

Trzy bezpośrednie autobusy dziennie z Zachodniej, o 7, 5 po południu i – o 9 wieczorem. Do Pińska, do Pińska, do Pińska! Niech no tylko ta epidemia minie…

 
 

MAŁGORZATA SITZ

Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii

Wyd. Czarne 2020

Finowie nigdy nie piją bez okazji. Jeśli jednak trudno okazję znaleźć, zawsze można zorganizować tytułowe „kocie chrzciny”. Tak, fińska codzienność i zwyczaje ludności mogą się wydać dla postronnych nieco ekscentryczne, a ta książka jest wciągającym po nich przewodnikiem.

Finowie są boleśnie pragmatyczni i z pewnego punktu widzenia życie w tym kraju może być zupełnie przyjemne – jeśli płacisz podatki i segregujesz śmieci, to rób sobie co chcesz, śpij z kim chcesz i wyglądaj, jak chcesz – mógłby pomyśleć ktoś, kto fińskości liznął. Z bliska jednak, z punktu widzenia np. obcokrajowca próbującego tu mieszkać, sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana, ba – trudno zrozumiała, np. skąd w Finach taka predylekcja do samotności? Do alkoholu? Jakie cienie (sic!) ma totalne równouprawnienie kobiet i mężczyzn? Dlaczego bieda, której niegdyś doświadczyli, wciąż ma wpływ na życie bardzo bogatego dziś przecież społeczeństwa? Wreszcie – czyż to nie zgorszenie, że Tove Jansson i Touko Laaksonen, pisarka lesbijka, szwedzkojęzyczna dodajmy, oraz gej rysujący nieprzyzwoite obrazki, znany jako Tom Of Finland – to dwie największe dumy narodowe naszych północnych (przez morze) sąsiadów? Ba, świńskie rysunki Toma gościły niedawno na znaczkach pocztowych i – wyobraźcie sobie - była to najlepiej sprzedawana seria w historii fińskiej poczty.

Tak, to niby ta sama Europa, jednak – przepraszając za mizerię tej obserwacji - w Finlandii jest zupełnie inaczej niż u nas, a do tego - w ich trudno przyswajalnym języku słowo „nie” odmienia się przez osoby. I jak tu żyć? Na szczęście jest gaciopicie…

 
 

KAMIL CAŁUS

Mołdawia. Państwo niekonieczne.

Wyd. Czarne 2020

Pan Kamil, oprócz fantastycznego nazwiska, ma także świetne pióro. Aż trudno uwierzyć, że ta książka jest jego debiutem. To jest literatura męska, konkretna, pozbawiona ozdobników, gęsta, jednocześnie napisana z pasją i erudycją, nie ma w niej łatwych – wydawałoby się - ocen, pozostawiono je czytelnikowi.

Cóż, nie najciekawiej się działo w państwie mołdawskim od odzyskania niepodległości w 1991, nie lepiej dzieje się i teraz, tak jakby okres świetności tej słonecznej ziemi przypadał na czasy sowieckie, skierowanie do pracy i do życia w Kiszyniowie było wówczas uznawane jak złapanie pana Boga za nogi. Te prorosyjskie sympatie są mocno obecne w niepodległej Mołdawii, ale są i proeuropejskie, i też mocne. Cóż – można westchnąć – bo to takie miejsce jak na okładce – kiszyniowskie skrzyżowanie Puszkina z Bukareszteńską… To oczywiście dość frywolne uproszczenie, sytuacja w Mołdawii nie jest aż taka prosta, dwubiegunowa i ta książka jest znakomitą próbą wytłumaczenia mołdawskiej współczesności i odpowiedzi na naprawdę trudne (dla kogoś z zewnątrz) pytania, takie jak: czym jest owa mołdawskość, jaka jest różnica między językiem mołdawskim a rumuńskim, kim są etniczni Mołdawianie, czy – wreszcie – dlaczego połączenie Rumunii i Mołdawii byłoby koszmarem?

I last but not least – cóż takiego powiedział amerykański ambasador Vladowi Plahotniucowi, że ten opuścił swoje królestwo i bez słowa wyjechał do Stanów?

 
 

Paweł Kapusta

GAD. SPOWIEDŹ KLAWISZA

Wielka Litera 2019

Czy zamknięcie kogoś w więzieniu jest aktem sprawiedliwości czy tylko - zemsty? Czy można mówić o resocjalizacji osadzonych? Ile zależy od tytułowych klawiszy? Czyta się tę książkę dobrze, wciąga, szokuje i prowokuje, to opowieść (ze „spowiedzią” nie przesadzajmy) kilkorga doświadczonych funkcjonariuszy więziennych o ich codziennej pracy, o smrodzie więzienia, o aktach, których czasami lepiej nie czytać, o roszczeniowych osadzonych i procedurach - w więzieniu najważniejszych, ale niekiedy totalnie nieżyciowych, o zwierzchnikach oderwanych od rzeczywistości, o upokarzającym wynagrodzeniu i o ogromnym obciążeniu psychicznym. To także – a może przede wszystkim - opowieść o systemie, w którym zaledwie „brak empatii” poskutkował krzywdą niewinnego Tomasza Komendy, choć bohaterowie Pawła Kapusty twierdzą, że to tylko wierzchołek góry lodowej, że niewinnie osadzonych w polskich więzieniach można liczyć na pęczki.

Mam do tego reportażu kilka drobnych uwag. Wydaje mi się, że część z opowieści kończy się tam, gdzie się powinny zaczynać. Zdaję sobie sprawę, że nie o wszystkich aspektach swojej pracy funkcjonariusze mogą (bądź chcą) opowiadać, ale były momenty, które zabrzmiały jakoś fałszywie, było w nich coś egzaltowanego, coś nie do końca wiarygodnego. Na przykład - o stosowaniu przemocy wobec więźniów, jeden czy drugi bohater przebąkiwał, że musiał zrobić coś pozaregulaminowego „dla dobra wszystkich”, wstrząsający - bo niedokończony, jakby napomknięty tylko – był wątek wizyty jednego z bohaterów w obcym ZK i propozycja „przećwiczenia” więźnia w celach – no cóż, rozrywkowych. Nasz bohater się od tego odcina, ale jak to naprawdę wygląda? Ilu sadystów pracowało dawniej za murami? Co się z nimi działo, byli jakoś eliminowani – czy przeciwnie? A co się działo z pobitymi więźniami? Ten temat tabu wciąż tabu pozostaje.

Coś jest też nie tak z językiem, jakiego używają bohaterowie Gada, zdaję sobie sprawę, że musiał być to język przystosowany do druku w wysokonakładowej książce, jednak trudno mi wyobrazić sobie klawisza, który tak chętnie używa przysłówka „szalenie”. Choć, kto wie… Trochę też nieadekwatny jest rozdział o karze śmierci, wydaje się, że został wstawiony do książki, tylko żeby ją pogrubić, szkoda, bo to stracona szansa na „coś większego” w tej sprawie, a w tej opowieści o współczesnym jednak więzieniu, wydał mi się narracją dość obcą.

 
 

Katarzyna Wolska

JAK PISAĆ LISTY I PODANIA

LSW 1959

Zdumiewające, że ta książka przeszła przez cenzurę, bo tematyka listów, które mogło napisać społeczeństwo do władzy bądź do siebie, jednoznacznie wskazuje, że niezły bajzel panował w tamtym Archeo. Cóż, nikt w to nie wątpił, ale nie spotkałem jeszcze oficjalnego wydawnictwa, w którym czarno na białym byłoby to – w dobrej zresztą wierze – napisane. Od zakończenia wojny minęło 14 lat, wciąż problemem byli w Polsce analfabeci, szczególnie na wsiach, nawet jeśli umieli jakoś czytać czy pisać, to nie potrafili z owej umiejętności funkcjonalnie korzystać, i z myślą o nich powstał ten poradnik.

Książkę rozpoczynają wzory listów syna z wojska do rodziców, można zeń wywnioskować (z listów, nie rodziców oczywiście), że służba w LWP była niczym pobyt w sanatorium w Sopotach. Naturalnie, są też wzory odpowiedzi (prosimy cię, bądź posłuszny zwierzchnikom). Listy męża z sanatorium do żony charakteryzują się natomiast odpowiedzialnością nadawcy za świat (rozmawiamy o rolnictwie, tj. jak należy nowymi sposobami uprawiać ziemię, żeby dawała lepszy plon). Mamy też wzory listów w sprawach finansowych, naprawdę pouczające i dziś można sięgnąć i zobaczyć, jak z klasą (ale żeby w pięty poszło) odmówić pożyczenia pieniędzy.

Druga zaś część książki – to wzory podań i pism urzędowych. Jeśli nieszczęścia, w jakich się TEORETYCZNY nadawca zwracał do władz choć w połowie były prawdziwe, to naprawdę więcej ów poradnik mówi o koszmarze życia w latach 50-tych mówi niż niejedna powieść czy film.

 
 

Paulina Łopatniuk

PATOLODZY. PANIE DOKTORZE, CZY TO RAK?

Wyd. Poznańskie 2019

Dawno nie czytałem książki, w której autor opowiada o swojej pracy z taką pasją. Pani Paulina Łopatniuk jest patomorfolożką, prowadzi bloga Patolodzy na klatce i ma naprawdę świetne pióro. Owszem, ta książka nie jest dla każdego, co delikatniejszy czytelnik może się wystraszyć, ale zapewniam, że nie jest to lektura, która miałaby kogokolwiek szokować czy czymkolwiek epatować, rozdział o sekcjach – bo z nimi niesprawiedliwie kojarzą się patolodzy - zajmuje raptem 15 ostatnich stron.

Czego się zatem z tej książki dowiemy? Ano na przykład tego, że narodziny są NAPRAWDĘ cudem. Że nie zdajemy sobie sprawy, na ile zagrożeń jest narażone dziecko/płód/zarodek, ergo – jak straszne głupoty opowiadają obrońcy życia od poczęcia, nie zdając sobie zupełnie sprawy z materii, w jakiej się poruszają. I uwierzcie – nie ma w tych pasjonujących wywodach nawet cienia ideologii, jest tylko czysta żywa nauka, gołe, momentami dość okrutne fakty. Wady (wrodzone) – pisze słusznie autorka – są przykre i psują starannie wypielęgnowany obraz ciąży jako stanu błogosławionego.

Koniecznie muszą tę książkę przeczytać ci, którzy w zgodzie z modą nie jedzą niczego z glutenem, oraz ci, którzy naprawdę mają celiakię, bo nie ma z nią żartów. Jest to również pasjonująca (sic!) opowieść o tytułowych nowotworach, o których wykryciu i nazwaniu, zdiagnozowaniu, patolodzy mają najwięcej do powiedzenia.  O kile i konsekwencjach jej nieleczenia, która to kiła niejedno ma imię i dziś przeżywa renesans, choć umiemy ją leczyć; o glonach chorobotwórczych, o tym czym jest cytologia i o wielu innych naprawdę bardzo ciekawych sprawach.

Oczywiście, można traktować tę opowieść jako quasi poradnik medyczny, okraszony zresztą (ostrzegam) kolorowymi ilustracjami, rzecz jednak tak naprawdę o tym, jak bardzo skomplikowanymi jesteśmy organizmami, kruchymi i - jak wiele nam zagraża. I jak zupełnie sobie z tego nie zdajemy sprawy.

 
 

Ks. Dr A.Witkowiak

DECUS CLERICORUM (Etyka towarzyska)

Księgarnia Sw. Wojciecha 1960

Znalezione w jednym z krakowskich antykwariatów.

Poradnik życia dla młodych księży, znajdziemy tu wskazówki dotyczące stroju, higieny osobistej, właściwego urządzenia domu, sposobu pisania listów, opowiadania dowcipów – np. zakazuje się żartów ze spowiedzi i Pisma Świętego, jest zapomniany całkiem spis skrótów, jakie umieszczamy na własnej wizytówce, którą zostawiamy w drzwiach w wypadku nieobecności odwiedzanego, z zagiętym lewym rogiem w kierunku nazwiska. Wtedy na brzegu prawym piszemy np. „z p. N.R.”, czyli – z powinszowaniem Nowego Roku. Zagięty prawy brzeg wizytówki do tyłu oznacza wizytę kondolencyjną. Ciekawe, szkoda, że przykryte już kurzem.

 I jeszcze cytacik z rozdziału „Podawanie ręki na powitanie”.

Zwyczaj całowania dzieci swych znajomych zanika coraz bardziej i powinien ustać zupełnie. Higiena potępia całowanie dzieci, obojętnie czy całujemy je w usta czy też tylko w czoło. Niewychowawcze z punktu widzenia psychologicznego jest także dotykanie ręką twarzyczki dziecka, gładzenie dziecka po policzku, chwytanie za brodę lub pociąganie za ucho. Ponieważ jednak dzieci oczekują od osób starszych, zwłaszcza od kapłanów, pewnych oznak czułości, dlatego podawszy dziecku rękę na powitanie można je następnie przytulić po ojcowsku do siebie. Dziecko należące do rodziny można ucałować przy powitaniu.

Cenzor napisał nihil obstat, a biskup dał imprimatur.
 
 

Michał Milczarek

DONIKĄD

Wydawnictwo Czarne 2019

Po co się podróżuje? Ano - po nic.

Jeśli jesteście gotowi na tę odważną konstatację – znajdziecie Donikąd na półce z reportażami w księgarniach. Ale nie miałbym odwagi nazwać tekstów Michała reportażami, są one bowiem jakby strumieniem świadomości, jakby wyjątkowym pamiętnikiem z podróży do krańców rosyjskiej mapy, do miejsc, gdzie kończy się droga, gdzie na kolejny lot trzeba czekać tydzień albo i dłużej, gdzie do sklepu wychodzi się po drobne zakupy i wraca za 3 dni, bo daleko… Nic w tych wioskach Kołymy, w tych miasteczkach Syberii i Sachalinu - nie ma, literalnie - nic. I to jest w nich najbardziej pociągające, to, że się jedzie właśnie – donikąd, i nie ma się w związku z tym żadnych oczekiwań, bo właśnie po to się podróżuje. Choć z Norylskiem było jednak inaczej, podróż w to miejsce wydawała się jakby czymś odświętnym, wyczekiwanym… Czy więc Norylsk jest miejscem rozczarowującym? A może przeciwnie – łzy wylane nad brzydotą tego miejsca, jego brudem, straszną historią, nad jego istnieniem w ogóle, może to wszystko razem tworzy sens podróży? Że właśnie po to tam się leci, płynie, a następnie jeszcze jedzie…

Jest w tej opowieści coś atawistycznego, zachwycającego, obsesyjnego, może nawet freudowskiego, myślę o spełnieniu takiego marzenia, żeby dotknąć końca świata. Końca NASZEGO świata… Co ciekawe, jest to możliwe bez wiz i tłuczenia się tysiące kilometrów po Syberii. Ale nie będę Wam psuł tej niespodzianki.

Fantastyczna książka, autorowi gratuluję i zazdroszczę.

 
 

Lydia Kang, Nate Pedersen

SZARLATANI. NAJGORSZE POMYSŁY W DZIEJACH MEDYCYNY

tłum. Maria Moskal

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2019 

Jesteśmy oto w Londynie w wieku XVIII, z jakichś powodów, zdaje się, że szerzej pisze o tym Dickens, w Tamizie utonięcia wówczas zdarzają się tak często, że powstaje specjalne stowarzyszenie nazwane Organizacją Niesienia Natychmiastowej Pomocy Osobom Pozornie Nieżywym w Następstwie Utonięcia. Członkowie owego stowarzyszenia chodzą wzdłuż nadbrzeży rzeki wypatrując, czy kto nie wpadł do wody, a jeśli tak - ratują niedoszłego topielca używając specjalnego zestawu do wykonywania… lewatywy z dymu tytoniowego, co wówczas było uznaną metodą reanimacji. Warto może dodać, że miechy nie były w owym zestawie oczywistością, zatem ratownik wdmuchiwał dym ustnie. Zabieg ów miał na celu ogrzanie ciała i pobudzenie krążenia, ani jednego ani drugiego rzecz jasna nie powodował, ale za to ratownik miał niczym nieskrępowaną możliwość obejrzenia z bliska ciała osoby ratowanej, a to zawsze coś, wszak wtedy pokazanie nagiego łokcia było uznawane za wysoce nieprzyzwoite. Niestety - jeśli ratowany miał cholerę, dni jego zbawcy były po tym zabiegu z pewnością policzone… Opisu przeprowadzanej w II połowie wieku XVIII litotomii - usunięcia kamienia z moczowodu - może już oszczędzę, szczególnie panom. Całkiem makabrycznie wyglądało także leczenie dziecięcych furunkułów, które należało dziewięciokrotnie dotknąć dłonią świeżo powieszonego skazańca, trupia ręka była także antidotum pierwszego wyboru na kurzajki, ostatnią tego typu kurację opisano wcale nie tak dawno, bo zaledwie 150 lat temu. Dodajmy, że krew płynąca ze ściętego po dekapitacji bywała natychmiast pozyskiwana do słoików (i spożywana) przez chorych na padaczkę… Więcej czytelnik o silnych nerwach dowie się z lektury tej pouczającej książki, z której wniosek wypływa taki, że to cud prawdziwy, że ludzkość w ogóle przeżyła takich mając medyków i takie procedury.

Publikacja - jak się domyślacie - ma charakter popularno-naukowy, może momentami zbyt popularny, puenty czy komentarze wydają się niekiedy dość nieadekwatne i dojmująco nieśmieszne, ale mimo wszystko lektura to arcyciekawa, wypada tylko uprzedzić, że autorzy opisują naprawdę krwawe zabiegi, a trup - ofiara procedury lekarskiej sprzed wieków - ściele się gęsto.

I jedna uwaga natury geograficznej – otóż Vincenz Priessnitz, od nazwiska, którego mamy prysznic, przedstawiony jest w rozdziale o hydroterapii jako mieszkaniec austriackich Alp, podczas gdy urodził się i budował swoje sanatoria w Jeseniku, to leżąca nieopodal polskiej granicy leżąca na czeskim Śląsku, zatem – są to Sudety, nie Alpy.

 

Sylwia Siedlecka

ZŁOTE PIACHY

Wyd. Czarne 2019

Byłem w Bułgarii kilkukrotnie, już w nowych czasach, pamiętam nieziemskie jedzenie w jednej z stołecznych jadłodajni, to, że można z Sofii pojechać na narty tramwajem, pamiętam chaos architektoniczny na czarnomorskim wybrzeżu i niezbyt pasujące do otoczenia budowle, nie przypuszczam, żeby powstałe legalnie... Ale w tej książce autorka o korupcji wprost nie pisze. Pisze natomiast o tym, że wielu młodych Bułgarów wyjeżdża z kraju i już nie wraca, pisze o strasznych czasach Żiwkowa, ale zaczyna od tekstu o niejednoznacznie wciąż ocenianej Ludmile, jego córce. O tym, że Bułgaria wyjątkowo boleśnie przeżywała i przeżywa okres transformacji, do tego mając tak wielkiego sąsiada, Turcję, pod panowaniem którego przez wiele wieków była i ze z tego tureckiego panowania do dziś nie jest łatwo się wydostać, czego dowodem także trzykrotny aż wybór Bojko Borisowa na premiera, postaci zdecydowanie nietuzinkowej, a może po prostu cynika umiejącego pociągać odpowiednio za sznurki wszystkich bułgarskich lęków?

Reportaże są wciągające, a najciekawszym wydał mi się ten o Wandze, z przepowiedni, wróżb i uzdrowień której korzystali i car, partia, służba bezpieczeństwa i tysiące zwykłych Bułgarów. Zajęła Wanga trzynaste miejsce na liście najbardziej zasłużonych Bułgarów w historii. Kimże tak niezwykłym była i dlaczego jej kult jest wciąż żywy? Jest też poruszający reportaż o losach zwykłych ludzi będących przedmiotem zainteresowań służby bezpieczeństwa, są teksty o miłości Bułgarów do cyrku i do sztuki, a dokładniej – do muzyki i to muzyki doprawdy różnej. I choć Złote Piachy to nie bedeker, znalazłem turystyczne wskazanie autorki, otóż warto, a nawet trzeba, zobaczyć Buzłudżę, co prawda można tylko z zewnątrz, ale zawsze. Dlaczego zwiedzenie tego miejsca mówi o Bułgarii znacznie więcej niż niejeden przewodnik? I co to znaczy – mieć dzwonki w gardle?

 

Gaston Darren

BABEL. W DWADZIEŚCIA JĘZYKÓW DOOKOŁA ŚWIATA

tłum. Anna Sak

wydawnictwo Karakter 2019

Temat bardzo ciekawy, autor - lingwista i poliglota - opisuje te języki, którymi posługuje się najwięcej ludzi na świecie. Pomyślałem – będą ciekawostki, anegdoty, będzie przyjemnie przyswojona wiedza. Niestety, książka jest nudna, z niewyobrażalnym trudem dobrnąłem do końca.

Z dwudziestu opisywanych języków jedynie wietnamski, japoński i suahili zapadły mi w pamięć – pierwszy, bo są najwdzięczniej opisane przez autora jego próby nauczenia się wietnamskiego, japoński – bo faktycznie (dla Europejczyków w każdym razie) jest z kosmosu, a suahili – bo opowieść o chłopaku z Kamerunu, który chcąc nie chcąc mówi w ośmiu językach, więcej opowiada o Afryce niż najlepszy film National Geographic. Pozostałe największe języki świata po lekturze tej książki zlewają się w jedno. Teksty są napisane bez konsekwencji, w opisie jednego dominuje historia, gdzie indziej autor skupia się na podobieństwach do innych języków (np. rosyjski), w kilku przypadkach teksty mają formę dość nieporadnie prowadzonej rozmowy, a opowieść o języku arabskim to właściwie słownik, nie bardzo wiadomo, dlaczego.

Każdy rozdział jest poprzedzony krótką wizytówką opisywanego języka, z bólem serca musiałem te informacje pominąć, bowiem małe białe czcionki na czarnym tle stanowiły dla moich ócz wyzwanie nie do pokonania, nie pomogły silniejsze okulary, a czytanie w pociągu za pomocą lupy wydało mi się mimo wszystko ekstrawagancją.

 

Michał Rusinek

NIEDORAJDA, CZYLI CO NAM RADZĄ PORADNIKI

Agora 2019

To jest niesłychanie zabawna lektura, a przez to – dojmująco smutna. Rzecz o nas, czytelnikach, którzy pozwoliliśmy na spsienie słowa przez nas czytanego, a przez to słowa owe coraz mniejszy mają sens, wzajemnie się wykluczają, łącza w nieistniejące frazeologizmy, wreszcie – coraz rzadziej mają coś wspólnego z ortografią. Wiem, że świata nie zmienię, ale - jeśli znajduję w książce błąd ortograficzny, dzwonie do wydawnictwa i żądam rozmowy z redaktorem oraz – zwrotu pieniędzy. OK, może jestem stuknięty, ale co tam.)

Tym razem Michał Rusinek zajął się internetowymi i drukowanymi poradnikami, a materiał to wdzięczny i bardzo bogaty, wydawnictwa produkują tego ogromne ilości, tworząc, wymyślając i tłumacząc z języka obcego, najczęściej zresztą używając google-translate, gdyż czytelnik „i tak nie zauważy”. Autor zauważa i analizuje, i niepodobna nie zauważyć, jest jakby pogodzony z faktem, że nie ma rady na zalew słów produkowanych przez idiotów, i że jakoś trzeba z tym żyć. Gorzej notabene, jak słowa owe (szczególnie w wersjach nieznanych słownikom ortograficznym) trafiają na taki grunt, z którego niepodobna ich usunąć, rozdział o tatuażach jest majstersztykiem.

A ponieważ wszystkie książki są o książkach (czyja to myśl? Gdzieś znalazłem i nie zapisałem, a trafne), ta również, i to nie tylko o poradnikach. Bo dzięki prof.Rusinkowi już zacząłem szukać Modnych bzdur Sokala i Bricmonta, na portalu aukcyjnym po 100, ale Przeklęta pierwsza linijka Laclavetine jest na szczęście dostępna w tanich książkach. I zainspirowany Niedorajdą specjalnie przyjrzałem się asortymentowi dostępnemu na poczcie (byłem 24. w kolejce) i – pełna zgoda – wybór i jakość tam dostępnych publikacji woła o pomstę do nieba, także – nomen omen - poradników religijnych i przez osoby duchowne napisanych, od poradników zielarskich po kulinarne, autorstwa siostry Anastazji i jej koleżanek.

Za puentę niech posłuży zdanie z rozdzialu o poradnikach pisarskich – autor: Sommerset Maughan. „Przy pisaniu obowiązują trzy zasady, niestety nikt nie wie jakie.”

 

Władysław Szumowski

HISTORIA MEDYCYNY

PZWL 1961

Mimo mizerii służby zdrowia, biedy NFZ-u, kolejek na SOR-ach i do specjalistów itepe itede, po lekturze tej książki wypada się cieszyć, że żyjemy w dzisiejszych czasach. Soczyste opisy zabiegów i procedur stosowanych w przeszłości, które czytelnikowi prof. Szumowski serwuje, raczej bowiem wprost odrażające. Pełną koszmarów noc gwarantuje np. rozdział dotyczący dżumy czy trądu, niepokój może wzbudzić historia kastracji, a w ogóle cała medycyna średniowieczna, w brudnej jak nieboskie stworzenie Europie, czy też na szeroko rozumianym Wschodzie, była nauką w zaniku, przez owych kilkaset lat ludzkość właściwie niczego się nie nauczyła, a życie ludzkie – i tak kruche – w rękach ówczesnych „lekarzy” znajdowało się w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Coś się ruszyło dopiero w Odrodzeniu, a narodziny współczesnej medycyny to tak naprawdę wiek XVIII i XIX, z odkryciem, że np. wystarczy umyć ręce po sekcji zwłok a przed przyjęciem porodu, a szanse na utrzymanie przy życiu położnicy i dzieciątka wzrastają wielokrotnie. W ogóle stan higieny dawnych miast, szpitali, domów i poszczególnych jednostek, był dość wstrząsający, ale nasi pradziadowie raczej smrodu przezeń wydzielanego po prostu nie czuli albo - poświęcali swa mało pachnącą doczesność celom wiecznym, jak św. Hieronim, który dorosłym zabraniał kąpieli zupełnie. Bardzo ciekawa jest historia medycyny starożytnej. Ówcześni lekarze potrafili przeprowadzać bardzo niekiedy skomplikowane zabiegi i leczyć ciężkie schorzenia, nie wszędzie co prawda, lepiej było być pacjentem w Grecji niż w Rzymie, gdzie aż roiło się od hochsztaplerów, a najlepiej płatnym zajęciem tamże było leczenie gladiatorów, których losy w tak fałszywy sposób pokazywał film p. Scotta.

Poza tym – zwracam uwagę na smutną historię krucjat dziecięcych, nieprawdopodobne dzieje kołtuna, wynalazek Priessnitza i wiele innych faktów mało znanych, bardzo ciekawych i z ogromną erudycją i kulturą – opisanych.

 
 

Mariusz Surosz

PEPIKI. DRAMATYCZNE STULECIE CZECHÓW

Wyd. Czarne 2018

Ta książka jest przede wszystkim o tym, jak strasznym czasem był w Czechosłowacji komunizm (czy też socjalizm), jak władza łamała ludziom kręgosłupy, jak ingerowała w najdrobniejsze sprawy życia codziennego, jak decydowała o tym, kto ma kim zostać, gdzie mieszkać, co czytać, czy wreszcie – gdzie i czy w ogóle być pochowanym. Owszem, pierwsza część reportażu Mariusza Surosza opowiada o pełnych nadziei czasach po odzyskaniu przez Czechy niepodległości po I wojnie, był to wspaniały okres w historii kraju, czeska demokracja uznawana była za najbardziej rozwiniętą w Europie, ale podobnie jak w naszm przypadku przekleństwem Czechów było ich położenie geograficzne, a mówiąc ściśle – sąsiedzi. Czescy politycy postawieni przez Hitlera i Europę właściwie przed faktem dokonanym, aneksją Sudetów, byli właściwie bezbronni, potem w czasie wojny także szli na kompromisy z okupantem tak, żeby ocalić jak najwięcej ludzi. I faktycznie, straty wojenne naszych południowych sąsiadów były stosunkowo niewielkie, Polaków zginęło 60-ktotnie więcej. Jak zatem tę czeską politykę ocenić? Była właściwa czy błędna?

Mariusz Surosz pisze o wielkich czeskich nazwiskach, pisze i o nazwiskach, które kojarzą się ponuro, wśród nich o Gustawie Husaku, I sekretarzu partii, jednym z najbardziej twardogłowych przewódców demoludów. Ciekawe, że Czesi oceniają tę okropną postać dość jednoznacznie, ale już na Słowacji podjęto by z nami dyskusję… Także m.in. - o aktorce, której nie pomogła żena za pultem, nieprawdopodobnie odważnym pilocie, który walczył w Dywizjonie 303, czy o Milenie, do której listy pisywał Franz Kafka.

Rzecz dla tych, którym nie wystarcza samo wyobrażenie swojego sąsiada, którzy chcieliby go poznać choć trochę bliżej. Ta książka to - bardzo dobrze napisany - pierwszy krok.

 

Małgorzata Dygas

PERŁY PEREŁKI RZECZPOSPOLITEJ. PREKURSORZY, PRZEDSIĘBIORCY, PATRIOCI

Wyd. Volumen 2018

Autorka jest moją teściową, ale zwracam Waszą uwagę na tę książkę nie z powodu naszego powinowactwa, ale dlatego, że Małgorzata wykonała gigantyczną pracę dokumentacyjną przy zbieraniu doń materiałów, napisała całość z pasją i kompetencją, a zauważmy, że historia gospodarcza nie jest ani łatwą ani wdzięczną dziedziną. Rzecz jest o ponad dwudziestu firmach założonych w Polsce, czy też na polskich ziemiach (bo wiele z nich powstało pod zaborami), i – co może najważniejsze – o ich założycielach, który mieli odwagę spróbować, zaryzykować, i – którym się po prostu udało, których firmy działają do dziś, bądź które napotkały na swojej drodze rozkapryszoną historię i zostały znacjonalizowane przez komunistów,  albo - poddały się wolnemu już rynkowi i dały się wchłonąć.

Właściwie cała książka jest zatem zadawanym przez Małgorzatę pytaniem - „a gdyby?”. Gdyby Patek został w Polsce, gdyby rodzina Witaczków wciąż kierowała swoim jedwabnym biznesem, gdyby artyści z Ładu mogli projektować, wdrażać i sprzedawać swoje prace? Zwracam też uwagę na bardzo staranną oprawę graficzną książki, bez wątpienia ilustracje są jej 23. bohaterem.

 

Tomasz Michniewicz

CHROBOT. ŻYCIE NAJZWYKLEJSZYCH LUDZI ŚWIATA

Wyd. Otwarte 2018

Kilka razy podczas czytania Chrobotu, zastanawiałem się, czy Tomek te historie zmyślił (a zatem – czy to literatura piękna), czy też – ich wysłuchał (więc – czy to powiedzmy – reportaż). Otóż wysłuchał, choć to nie jest reportaż. Chciałabym jednak, żeby autor moją wątpliwość potraktował jako komplement, książkę bowiem bardzo dobrze się czyta, a do bohaterów się przywiązałem, w każdym razie – do niektórych, i ciekaw jestem, jak im się wiedzie teraz.

Zgodnie z podtytułem mamy opisane życie siedmiorga najzwyklejszych ludzi żyjących w bardzo różnych miejscach świata, od Finlandii po Ugandę, od Japonii po Zimbabwe, przyglądamy się ich edukacji, wychowaniu, dojrzewaniu, miłościom, próbom przetrwania, w każdym zresztą sensie, czym innym będzie ono dla Reillego z Zimbabwe, czym innym dla Japonki Kanae, której historia zresztą Z NASZEGO PUNKTU WIDZENIA jest chyba najbardziej dojmująca, choć dla Japończyków będzie dość zwykła, nawet może pogodna.

Bo to nie jest książka o tym, że gdzie indziej to ale mają dziwnie. To jest – jak sądzę – rzecz o NASZYM PUNKCIE WIDZENIA, dla nas najważniejszym, będącym filtrem postrzegania świata, filtrem jednak niekiedy dojmująco to postrzeganie wykrzywiającym, relatywizującym znaczenie słowa „normalność”. Dla nas „normalne” jest np., że żenimy się/wychodzimy za mąż z miłości. A to sytuacja w innych kulturach świata wyjątkowa, właściwie nieznana. I czy dlatego mamy prawo współczuć Hindusom, że ich małżeństwa są aranżowane przez rodziców, bo to dla nas „nienormalne”? No właśnie.

Nie ma w tej książce historii Polaka. Na początku ten brak jakoś mi doskwierał, może dzięki temu ta książka byłaby mocniejsza, ale nie, Tomasz miał rację nie pisząc o tym, bo właśnie o nas - o białych Europejczykach, może najbardziej o chłopaku z Finlandii - ta książka powstała. O tym, że mamy co do garnka włożyć, możemy spać z kim chcemy, żenić się z osobą, którą kochamy, że mamy (w większości) pracę, że wydatek na telefon komórkowy nie pochłania naszych miesięcznych dochodów itp. Itd., bo - to przecież normalne.

Oczywiście - Z NASZEGO PUNKTU WIDZENIA.

 

Maria Hawranek, Szymon Opryszek

WYHODUJ SOBIE WOLNOŚĆ

Reportaże z Urugwaju

Wyd. Czarne 2018

Na mapie wygląda niepozornie, jakby wciśnięty między swoich ogromnych sąsiadów, tymczasem ma wielkość połowy naszego niemałego przecież kraju. 3,5 miliona mieszkańców, z czego 1,5 – w stolicy. Oto Urugwaj… Kraj niesłychanie nowoczesny, rozdział kościoła od państwa został tu wprowadzony ponad 100 lat temu i jest przestrzegany do przesady skrupulatnie. Można w Urugwaju bezkarnie palić trawkę i hodować marihuanę. Homoseksualiści mogą adoptować dzieci (nieprawdopodobna zupełnie historia Camilla i jego ojców), każde dziecko dostaje od państwa laptop, Wi-Fi jest darmowe i obejmuje terytorium całego kraju. Oto Urugwaj… Zupełnie jak thriller czyta się reportaż o walce Urugwaju z jednym z koncernów tytoniowych o ustawodawstwo antynikotynowe, dodajmy – że walce wygranej. I wyobraźcie sobie, że pieniądze uzyskane od koncernu rząd przeznaczył na… podwyższenie emerytur.

Oczywiście, choć jest to jeden z najstabilniejszych miejsc na świecie, do raju Urugwajowi daleko. Problemami są np. duża biurokracja czy drożyzna. Nie wyszedł również - z nie do końca definiowalnych powodów - eksperyment ze sprowadzeniem uchodźców z Syrii (większość - wyobraźcie sobie - żądała wyjazdu do Europy). Ten właśnie reportaż dał mi chyba najwięcej do myślenia o skomplikowanym i delikatnym mechanizmie funkcjonowania naszego świata.

Ergo, rzecz o tym – jak… wyhodować sobie wolność, jaka jest właściwie cena bycia sobą, czym jest państwo, co to znaczy patriotyzm, i o tym – że na pustkowiu stoją automaty do wrzątku do yerba mate i o tym, że pozwolenie na palenie marihuany nie oznacza, że cały kraj chodzi zjarany.

Choć przecież - właśnie tak wszyscy sądzą.

 

Ilona Wiśniewska

LUD. Z GRENLANDZKIEJ WYSPY

Wyd. Czarne 2018

Autorka spędziła trzy miesiące jako wolontariuszka w domu dziecka w Uummannaq. Cóż stamtąd przywiozła?

Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałem tak przeraźliwie smutną książkę. Może też dlatego, że zawsze bardzo chciałem na Grenlandię pojechać, zobaczyć „jak tam ludzie żyją”, „czy są tacy sami jak my”, ale z pewnością nie znalazłbym w sobie odwagi, żeby tak się na nich otworzyć, żeby tak uważnie ich słuchać, żeby umieć wspólnie o okropnych sprawach milczeć, i żeby bez powodu wspólnie się śmiać. A potem – tak za nimi tęsknić i nie móc się od tęsknoty uwolnić. Nie spodziewajcie się reportażu podróżniczego. Wysepka jest co prawda na pierwszym miejscu w Lonely Planet po Grenlandii jako „top sight” i ładnie tam istotnie. I życiu w tym „ładnym’ miasteczku autorka się przygląda, trochę jakby pytając i siebie i nas, jacy bylibyśmy, gdyby nam przyszło urodzić się i żyć w takim miejscu na mapie.

Nie wiem, czy do Uummannaq pojadę. Bilet absurdalnie drogi, hotele też, jak zawieje to miejsce odcięte od świata na niekiedy wiele dni. Więc dziękuję autorce, że była, widziała i miała odwagę napisać tę książkę, której gratuluję i tak zwyczajnie – nomen omen po ludzku – zazdroszczę. A propos tytułu – świetny – i ciekawe, jak będzie brzmiał w tłumaczeniach.

PS. „Kurczak” po grenlandzku to kukkukuuaraq. Serio.

 

PETER ACKROYD

Londyn miasto queer

tłum. Jerzy Łoziński

Zysk i S-ka 2017

Rzecz – zgodnie z tytułem o Londynie i kolorowych ludziach, dzięki którym to miasto od zawsze się wyróżniało. W największym skrócie mówiąc - męsko-męski (oraz damsko-damski) seks był tam już od czasów najdawniejszych czymś niesłychanie powszechnym i oczywistym. I do któregoś momentu w historii Anglii homoseksualizm nie był karany, choć – naturalnie - wzbudzał rozmaite emocje szczególnie wśród cudzoziemców nienawykłych do tego typu zachowań oraz – kleru. Potem jednak, w czasach wiktoriańskich – jeśli nie miało się szczęścia (i pieniędzy), a zostało się przyłapanym na tete-a-tete z osobnikiem tej samej płci, zbyt wesoło już nie było, zdarzały się wyroki śmierci i były one wymierzane w bardzo okrutny sposób, wielu musiało także w pośpiechu wyspę opuszczać by uniknąć rozmaitych nieprzyjemności. Jednak trzeba podkreślić, że przez wieki Londyn i cała Anglia były pod tym względem niesłychanie liberalne, szczególnie w porównaniu z kontynentem.

Pomysł ciekawy, praca autora nad tematem – z pewnością katorżnicza, efekt – niestety rozczarowujący. Tę książkę po prostu się źle czyta. Jest coś nieznośnego w takiej dezynwolturze stylu, albo autor ma ten gatunek brytyjskiego poczucia humoru, z którym nie mam kontaktu, albo – coś nie tak jest z tłumaczeniem. Dobrnąłem jakoś do końca, zmęczony.

 

VICKY LEON

Barwny półświatek starożytnego Rzymu

tłum. S. Patlewicz

Bellona 2008

Na tanich książkach kupione, jednak z pewnym wysiłkiem przeczytane, ale w sumie dość ciekawe, jeśli ktoś się interesuje historią życia codziennego. Wbrew tytułowi wcale nie o półświatku, ale o rzymskiej codzienności, o zawodach, których istnienie wówczas – dziś wywołuje często zdumienie, najkrócej mówiąc - o rozpustnym życiu patrycjuszy, o dobrym – wolnych obywateli i – o smutnym losie niewolników. Naprawdę smutnym. I to nie tylko w Rzymie, ale i w Grecji, autorka pisze m.in. o miejscach kaźni jakimi były kopalnie, gdzie pracowały dzieci, trup ścielił się gęsto, a zmarłych zastępowano kolejnymi niewolnikami, urodzonymi z matek niewolnic. I taką twarz miał antyk.

Gladiatorzy rzadko ginęli w walce, ci najlepsi warci byli majątek, Rzymianie potrafili liczyć, te łzawe sceny filmowe z dobijaniem są po prostu nieprawdziwe – pisze Leon. Prostytucja w Rzymie nie była hańbą, odrazę natomiast budziła profesja kata (który najczęściej miał za zadanie biczowanie krnąbrnych niewolników) oraz – szefa domowej służby, także niewolnika, znienawidzonego przez służących i lekceważonego przez właścicieli, najczęściej sadysty.

Jak wspomniałem – choć ciekawe, czyta się to z pewnym wysiłkiem. Napisane bowiem jednak zbyt popularnym (luzackim - rzekłbym) językiem i ze zbyt wieloma, niekoniecznie zabawnymi odniesieniami do współczesności. Ździebko to raziło.

 

ALAIN DE BOTTON

Sztuka podróżowania

tłum. Hanna Pustuła

Czuły Barbarzyńca 2010

Dopiero teraz, ale lepiej późno niż wcale.

Rzecz o tym, że nie podróżuje się „po coś”. Jedzie się bowiem do danego miejsca, bo już nie można wytrzymać nie będąc tam, bo domaga się tego nasz mózg, bo potrzebujemy alternatywy od naszego, zwykle dobrego życia, takiej – żeby próbować zrozumieć, że np. życie w zasmrodzonym Wagadugu też może być dla kogoś szczęśliwe, a w tamtejszych stacjach benzynowych jest wiele poezji, choć – może akurat piękna są dojmująco pozbawione.

Ergo – rzecz o tym, że z niezrozumiałych powodów wydaje nam się, że szczęście może się łączyć tylko z piękną scenerią, z plażą, palmami, drinkami ze słomką. Biura podróży skrzętnie tę naszą wizję wykorzystują. Nic więc dziwnego, że w tych okolicznościach jedna zaledwie chmurka zwiastująca kapuśniak urasta do rangi psuja naszych wakacji. Sic! Jedna znajoma rzewnie płakała przy Internecie, jak zobaczyła, że na Filipinach może padać. A właśnie tam jechała.

Rzecz także o miłośnikach dworców i lotnisk, skąd można (ale nie ma przymusu) pojechać hen daleko i przeżyć coś innego niż u nas na gumnie za stodołą, i o tym, Flaubertowi, gdy bawił w Egipcie mijany młody przechodzień życzył - „wszelkiego powodzenia, a zwłaszcza wielkiego fiuta”. Oraz - o terrorze przewodników turystycznych, w których nie jest to co prawda napisane, ale jasno wynika, że jeśli Notre Dame ci się nie podobało, musisz mieć nie po kolei w głowie. Wreszcie o tym – że owszem, Gwadelupa, Timbuktu i Las Vegas są cudowne, ale że podróż życia możesz odbyć także w swoim mieście, trzeba się tylko trochę postarać. Oraz o „Na wspak” Huysmansa, którego bohater w jednym z rozdziałów prawie odbywa podróż do Londynu.

Niesie pociechę i wzbudza żądzę lokomocji.

 

OLA SYNOWIEC

Dzieci szóstego słońca. W co wierzy Meksyk

Wyd. Czarne 2018

Kiedy powiemy o Meksyku, że jest krajem katolickim – popełnimy dojmującego uproszczenia, skorzystamy z łatwej kliszy. To jest wniosek, który nasunął mi się jako pierwszy po lekturze tej książki. Kolejny – że Meksykanów jest prawie 130 milionów i że każdy jakoś tam mędrkuje czy filozofuje. Autorka pokazuje kilkoro takich filozofów, i jednostek i rozmaitych grup. Obrazy te są niekiedy wręcz niewiarygodne, jak choćby reportaż z San Juan Chamula, miasta opętanego przez coca-colę, czy okrutna wręcz opowieść o ewangeliczce Manueli i jej rodzinie, ale - składają się na nieprawdopodobną różnorodność tego miejsca, która dopiero niedawno przestała być czymś niepożądanym, taką skazą, w obrazie tego – jako się rzekło – katolickiego kraju. Wydaje się, że Meksykanie (przynajmniej w części) podchodzą do wiary z pewną dezynwolturą, zarówno do dogmatów jak i liturgii, reportaż o „nowej tradycji”, obchodzenia karnawału z okazji Święta Zmarłych (tak, Bond), jest doskonałym przykładem jak ludzie dostosowują się do rynkowych warunków, które stworzyła im świetnie skądinąd sklecona scena z filmu. Bo - widzowie sądząc, że to wielowiekowy nieledwie obrządek, masowo zjawiają się w Meksyku, by móc w nim uczestniczyć, zatem – nasz klient – nasz pan, proszę bardzo, jest parada śmierci, choć jeszcze 5 lat temu nikt o czymś takim nie słyszał. I właśnie ten reportaż o nas, głupiutkich nieco turystach, wywołał we mnie najwięcej radości. O nas, którzy „szukamy autentyczności”, niekiedy na końcu meksykańskich dróg, gdzie dalej nie ma już nic. Docieramy – i cóż tam znajdujemy?

Banalnie nieco konkludując – świat jest również taki jak w książce Oli, nieprawdopodobnie wielobarwny. I te reportaże są bardzo udaną, ciekawą i wciągającą próbą pokazania choć fragmentu tego spektrum. Nomen omen.

 

DR JAMES HAMBLIN

Gdyby nasze ciało potrafiło mówić. Podręcznik użytkowania

tłum. J. Konieczny

wyd. Marginesy 2018

Chyba nie powinienem czytać książek medycznych, bo jestem już w takim wieku, że prawie każdą z opisywanych chorób diagnozuję u siebie. Na przykład okazało się, że cierpię na mizofonię. Tak, mizofonię. 

Hamblin jest lekarzem zajmującym się obecnie popularyzacją zdrowia. Pytany przez pacjentów i znajomych o różne rzeczy związane z funkcjonowaniem naszych organizmów, postanowił odpowiedzi na owe – niekiedy naiwniutkie pytania zawrzeć w tej książce. No i rozprawia się z absurdalną modą na żywność bezglutenową, z mitami o cholesterolu, odpowiada na pytanie czy soczewka kontaktowa może się przedostać do mózgu i nas zabić, czy – wreszcie – dlaczego lepiej, jeśli trumna z naszymi szczątkami jest nie do końca szczelna. Nie ma też litości dla firm farmaceutycznych, ignorujące te sposoby leczenia chorób, które są dla nich niedochodowe, na przykład – cholery, jeśli zachorujecie -  pijcie wodę cukrem i solą. Sic! Inne przykłady przezeń przytaczane są równie smutne. No ale taki jest świat. 

Jest też rozdział o seksie, kobiety – pisze Hamblin -  które mają poczucie, że mogą porozmawiać ze swoim partnerem, co im sprawia przyjemność podczas uprawiania seksu, są ośmiokrotnie częściej zadowolone ze swoich związków. OŚMIOKROTNIE. 

To jest solidna dawka bardzo ciekawej wiedzy o naszych ciałach, do wzięcia pod parasol na leżak jak znalazł, może tylko nieco nużyć analiza zalet i wad amerykańskiego systemu służby zdrowia, choć może dobrze, że nie analizuje naszego. I jeszcze cichutka uwaga do redaktora czy tłumacza - gdzieś znalazłem „nadwyrężać”. Mimo, że podobno można (to skandal), jednak bardzo prosiłbym o „e”. I sensowniej i szlachetniej. Dziękuję.

 

OTA PAVEL

Bajka o Rašce i inne reportaże sportowe

tłum. Justyna Wodzisławska

wyd. Dowody na Istnienie 2016

Jeśli miałbym pisać o sporcie – to tak jak Pavel. Opowiadałbym bajki. Czy ktoś by tego słuchał? Mam wrażenie, że światu wystarczą same wyniki, rezultaty sparingów i beniaminków i spalonych. Nie śledzę tego i niespecjalnie mnie to interesuje. Ale - gdyby świat opowiadał o sporcie tak jak Pavel - to bym się zainteresował? A może nawet zaprenumerował Przegląd Sportowy? No nie wiadomo. Stałem się jednak fanem tego komentatora z Islandii, który stracił kontakt z rzeczywistością, gdy jego zespół dokopał Anglikom. Tak właśnie trzeba, a mało kto ma odwagę.

Ota Pavel „uciekł” z komunistycznej Czechosłowacji właśnie w dziennikarstwo sportowe. Tam stworzył sobie wolność, jakiej nie było, tam istniało inne, jakby nieregulowane przez Husaka & co życie. Nie wiadomo, czy lepsze, ale na pewno szlachetniejsze, niezepsute, pełne radości nawet nie tyle ze zwycięstwa, co z pokonania granic własnej niemożności. „Inne reportaże sportowe” nie są tak dobre jak Bajka. Ale dla Bajki – warto!

Może także dlatego, że ten piękny tekst w ogóle nie jest o sporcie, mimo wszystko.

 

DARIUSZ KORTKO, JUDYTA WATOŁA

Słodziutki. Biografia cukru.

Wydawnictwo Agora 2018

Bardzo ciekawa książka.

Warto przeczytać, choćby dlatego, że bez cukru nie ma życia (czy tego chcemy – czy nie), ale także dlatego, że cukier właśnie był paliwem napędowym do zmian na świecie, do podbojów, do kolonizacji, szukania nowych dróg morskich, a zatem – i odkrywania kontynentów. I o tej – momentami doprawdy mało słodkiej historii, krwawej i raczej okrutnej – autorzy piszą i z pasją i dość obrazowo. Bezsenność mą wywołały sceny z niewesołego życia niewolników, choć znając np. Korzenie, można było sobie wyobrazić, że plantatorzy bywali wobec nich niemili.

Ciekawe również, jak cukier zmieniał geografię polityczną. W sumie nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego niektóre wyspy karaibskie są francuskie, inne holenderskie, inne brytyjskie, a Kuba – hiszpańska, tzn. hiszpańskojęzyczna. A odpowiedź jest prosta – przez cukier! I dlaczego Madera jest portugalska, a Kanary nie. No więc pouczająca lektura, momentami dość naturalistyczna, np. w opisach konsekwencji, które spożywanie cukru w nadmiarze powoduje – i kiedyś, i dziś. Biedna królowa Elżbieta.

Może ostatnie rozdziały czyta się już trochę gorzej, może ta część o insulinie nie aż tak wciągająca, ale jestem pewien, że każdy żyjący z cukrzycą będzie miał na ten temat zdanie odrębne. 

 

JOSHUA FOER, DYLAN THURAS, ELLA MORTON

Atlas osobliwości

Tłum. M.Potulny

Sonia Draga 2018

Jestem głęboko przekonany, że świat najpełniej definiuje to, co osobliwe, niezwykłe, nietypowe – nie zaś mainstream - dlatego też bardzo mi przykro, że ta książka ukazała się dopiero teraz, bo podczas moich dotychczasowych włóczęg korzystałem ze znacznie bardziej standardowych przewodników. I – no cóż – Big Bena, Wieżę Eiffela i Sfinksa widziałem, czy jeśli napiszę, że były to miejsca ździebko rozczarowujące, to zostanę zrozumiany?

Atlas Osobliwości przedstawia – z opisem, a nawet współrzędnymi GPS – miejsca wyśmiewane, pomijane, „dziwne”. Świat powie o nas, zwiedzających owe kurioza, że jesteśmy ekscentryczni. No i niech mówi. Ale my i tak wiemy, jak bardzo prawdziwe jest motto tego przewodnika – „Początek naszego szczęścia spoczywa w zrozumieniu, że życie bez zdumienia nie jest warte życia”, co powiedział urodzony w Warszawie żydowski filozof Abraham Heschel. Więc – wybierzcie się w tę podróż, jest NAPRAWDĘ zdumiewająca.

Co my tu mamy? Oczywiście, o wszystkich siedmiuset obiektach nie napiszę, w Polsce np. polecana jest kopalnia soli w Wieliczce, ale zwraca się uwagę też na Krzywy Las w Nowym Czarnowie czy na Pomnik UFO w Emilcinie.(pierwsze słyszę). Najwięcej „odjechanych” miejsc mieści się chyba w Stanach, gdzie mamy m.in. ogród mięsożernych roślin w Wilmington, organy stalaktytowe w Luray, bazę łowców duchów w Tribece w NY czy krzesło Tafta w New Heaven.

„Damianku, co widziałeś w Ameryce? Krzesło Tafta, ciociu”.

Sic!

Mam tylko jedną uwagę i prośbę do Wydawnictwa, następnym razem poproszę o ździebko większe czcionki w rubrykach „zobacz więcej”. Korzystanie z lupy podczas lektury przy lampce nocnej jest okropnie niewygodne. Dziękuję.

 

ROSAMUND YOUNG

Sekretne życie krów

tłum. Piotr Kaliński

Czarna Owca 2017

Spodziewałbym się po wydawnictwie czegoś o owcach raczej, a tymczasem mamy niewielką książeczkę (ze zdecydowanie przydługim wstępem) o krowach, uznawanych dość powszechnie za zwierzęta jednak dość głupie. No i autorka próbuje z tym stereotypem walczyć. A publikacja wpisuje się w najnowszą modę publikowania książek o sekretnym życiu rozmaitych bytów, od drzew po pszczoły, o jelitach nie wspomnę.

Z jednej strony – rzecz dość ciekawa, autorka prowadząca farmę ze zrównoważoną hodowlą (gdzie zwierzęta robią co chcą), faktycznie je kocha i uważnie obserwuje. Jednak sądzę, że zbyt przesadnie antropomorfizuje osobniki ze swojego stada, przypisując im takie cechy jak wstyd, dumę czy inteligencję.

Z drugiej strony – można pomyśleć, że autorka jest doprawdy stuknięta i nieledwie obchodzi wraz ze swoimi krowami ich imieniny, zawsze pamiętając o ulubionych prezentach, tak, by nie narazić się na gniew bądź zmieszanie solenizanta. Oczywiście przesadzam, ale coś w tym jest.

Bo kiedy czytam te peany na cześć pożytecznych przecież zwierząt (i naszych braci mniejszych, również – żeby nie było, że uprzedmiotawiam żywe istoty), to zastanawiam się, jak autorka daje sobie radę z żałobą po każdej krowie, która odeszła, czy to pod nóż czy też ze starości bądź choroby.

Ja bym zwariował.

 

MICHAŁ RUSINEK

Pypcie na języku  

Wyd. Agora 2017

Choć leciuchne, dowcipne i trafne, wydały mi się jednak te felietony Michała Rusinka pewnego rodzaju elegią o polszczyźnie, która właśnie przemija. Pisze bowiem autor m.in. o wołaczu, z którego korzystają już nieliczni, o bierniku, którego funkcje przejmuje dopełniacz, o zaniku form osobowych, które – jak słusznie zauważa – oznaczają (czy też oznaczały) rodzaj relacji między mówiącymi, o zaniku nosówek, o używaniu i rozumieniu frazeologizmów, oraz – o ich specyficznej przekładalności, puścić pawia np. A także – o nadużywaniu klawisza Shift w naszych komputerach i o wielu innych ciekawych zagadnieniach.

No więc - choć z przymrużeniem oka napisany, ten zbiór tekstów nie jest wcale bardzo zabawny. Dowodzi bowiem, że choć polszczyzną posługujemy na co dzień, że choć jest najważniejszym przedmiotem w szkole, to coraz częściej bywa naszym wrogiem, i jako język niekiedy nie spełnia podstawowej funkcji - mianowicie – skutecznej komunikacji. Mimo naprawdę dobrych chęci komunikującego się.

Wystarczy bowiem chwila nieuwagi i oto ktoś wydaje z siebie komunikat, który stał się punktem wyjścia do tej książki, mianowicie „Awaria toalety. Prosimy załatwiać się na własną rękę”. Ale moja ulubiona reklama, zauważona przez autora i z czułością przeanalizowana brzmi – „Organizujemy sylwestry. Dowolne terminy”.

Boskie. 

 

DYLAN JONES

Jak nosić krawat

tłum. Katarzyna Malita

Wydawnictwo Niebieska Studnia 2008

Rzecz nienowa, w tanich książkach kupiona jako kolejna „lekka” rzecz do czytania przed snem. Niestety, zamiast usypiać – wciąga, dlatego, że fajnie napisana i dlatego, że wzbudza niekiedy gwałtowne protesty. Bo książkę tę pisał Jones dla młodych mężczyzn urodzonych w zupełnie innej niż nasza strefie kulturowej, dla młodych dżentelmenów oraz roszczących sobie bycie nimi, ale są też rady cudownie uniwersalne – choćby taka, żeby tshirt nosić zawsze na wierzchu, znaczy się – nie włożony w spodnie.

Właściwie nie lubię takich książek, poradniki „jak żyć” zwykle napisane są przez osoby zbyt mało kompetentne i charyzmatyczne, żeby miały prawo wpływać na czyjekolwiek życie. Poza tym tzw. mądrość życiowa przychodzi z wiekiem i każdy/każda z nas ma święte i niepodważalne prawo do popełnienia w swoim życiu pewnej ilości gaf, zrobienia z siebie kretyna, czy nawet do gorszych katastrof. Dylan Jones tego nie kwestionuje, jednak z wdziękiem i całkiem dowcipnie pisze, jakie wnioski wyciągnął ze swoich życiowych perturbacji, podsuwając młodym dżentelmenom pewne praktyczne rozwiązania. Na przykład… możesz mieć w swojej sypialni kompletny bajzel, ale jeśli kobieta, która doń wejdzie, zobaczy pięknie wyczyszczone buty, punkt dla Ciebie. Albo – jest rozdział o tym, jak nosić krawat. Nie czytał go z pewnością Donald Trump i ta część garderoby zakrywa mu nieledwie genitalia – i część obserwatorów twierdzi, że to był jeden z głównych powodów jego wygranej. No ale nam chodzi o noszenie się z klasą, prawda? Dlatego długość krawata jest ściśle określona i każda jej wariacja źle mówi o noszącym. 

I jeszcze jedno. Fantastyczny rozdział „Jak być szefem”. Jeśli przychodzi do ciebie pracownik mówiąc, że „dostał inną propozycję”, natychmiast dzwoń do kadr, niech szykują obiegówkę. Szefa nie wolno szantażować bezkarnie.

 

ANYA VON BREMZEN

Szarlotka Lenina i inne sekrety kuchni radzieckiej

tłum. Aleksandra Czwojdrak

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2016

Książka kupiona do czytania przed snem, żeby była „lekka”. Niestety – okropnie wciąga i wcale nie nastraja dobrze do spania, bo trudno ją odłożyć nawet po skończonym rozdziale. 

Owszem, trochę o kuchni Anya pisze. Ale jedzenie jest tylko pretekstem do zdumiewających opowieści o codziennym życiu mieszkańców Związku Radzieckiego. O strasznych czasach czystek stalinowskich, o głodzie w Leningradzie, o czasach powojennych, o stabilizacji za Chruszczowa i o nieumiejącym sklecić zdania Breżniewie. O zdobywaniu jedzenia, o braku opakowań i konsekwencjach tegoż niedoboru, o ikonicznej książce kucharskiej, przedszkolankach-sadystkach i oczywiście o morzu alkoholu, które się tam pochłania. I o tym dlaczego Gorbaczow popełnił największy błąd wprowadzając w tym zakresie ograniczenia.

Anya wraz ze swoją mamą wyemigrowała ze Związku Radzieckiego w latach 70-tych, i jest to także opowieść o tęsknocie za rodziną, i o tym, że dzięki kulebiakom i sałatce „Olivier” można na chwilę choć wrócić do pięknych chwil przeżytych z ukochanymi w strasznych czasach.

 

GREG JENNER

Milion lat w jeden dzień

Fascynująca historia życia codziennego od jaskini do globalnej wioski

tłum. Julita Mastalerz

PWN 2016

Popatrzyłem na tytuł i pomyślałem – bingo! - będzie idealne przed snem, bo i „lekkie” i pouczające. Istotnie – ułatwia zaśnięcie niczym eter, bo nudą zieje tak, że oczy się same zamykają, zaś jednorazowa lektura całego rozdziału zakrawa niemal na heroizm.

Książka jest bowiem napisana językiem chyba młodzieżowym, z licznymi dygresjami autora zupełnie nie związanymi z omawianym tematem i z żenującymi odniesieniami do współczesności, co dla czytelnika w wieku ponadgimnazjalnym jest irytujące i trudne do zniesienia, bo najzwyczajniej nuży. Ponadto, w kilku miejscach autor się powtarza, trudno jednak zgadnąć, czy to zamierzony zabieg czy błąd redaktora czy jeszcze coś innego. 

Owszem, Jenner analizuje mniej znane fakty z dziejów życia codziennego ludzkości i one same w sobie są dość interesujące (i mimo przewagi formy nad treścią - tylko dlatego dobrnąłem do końca). Jednak zachwycą się nad tą „na luzie” napisaną książką chyba tylko gimnazjaliści, miłośnicy marihuany. 

Przykro mi, że coś tak niedobrego ukazało się w PWN.

 

JUSTYNA SOBOLEWSKA

Książka o czytaniu

Iskry 2016

Zawsze biorę pod uwagę opinie pani Justyny przy cokwartalnym hurtowym kupowaniu książek, choć później, po ich przeczytaniu, z niektórymi jej recenzjami nie zgadzam się zasadniczo (nie rozumiem np. pozytywnej oceny twórczości p. Charazińskiej). No ale to dobrze - tak to z recenzjami bywa. Niedobrze natomiast, że p. Justyna już nie przychodzi do Tygodnika Kulturalnego w telewizji, bo o książkach mówiła ze znawstwem, pasją i jest do tego piękną kobietą. 

Jej Książka o czytaniu jest… no cóż, książką o czytaniu. Ściślej mówiąc - o „anatomii” czytania i o życiu wśród książek, a przede wszystkim – o niemożności życia bez nich. O sposobach układania tomów na półkach (alfabetycznie? rozmiarem? tematyką? datą zakupu?), o meandrach tworzenia pierwszych zdań najsłynniejszych książek świata, o spotkaniach autorskich, o okładkach i trendach w ich tworzeniu, o fiksacji czytelniczej, nieznośnym gromadzeniu czy też o miejscach, w których czyta się najlepiej. Tak, tak, chodzi o ustępy. (Swoją drogą - ładne słowo, bo łączy literaturę z…). Słowem – o przyjemności czytania. 

„Lekkie” co prawda,  ale mądre i z wielkim szacunkiem dla inteligencji czytelnika.

 

CZESŁAW BIELECKI

Głowa. Instrukcja użytkowania

Zwierciadło 2016

Ludziom myślącym wcale się nie żyje łatwiej. Ale żyje się przyjemniej, efektywniej i efektowniej, sensowniej, po prostu - lepiej. Kłopot jednak z tym, że nasza głowa, choć daje nieprawdopodobne możliwości (a każdy musi poznać możliwości swojego organu), jest także narzędziem dość złożonym i trzeba umieć zeń korzystać. Jak powszechna jest ta umiejętność? Rozpaczliwie rzadka, prawda?

Tak, wiem, brzmi to jak zachęta do sięgnięcia po jakiś njuejdżowy poradnik lepszego życia, ale ta książka taka nie jest. To zbiór felietonów z refleksjami autora, niby dla wielu oczywistymi, ale jednak - zebrane w całość, może poprzez swoją bezkompromisowość i trafność - dają do myślenia.

Szczególnie wziąłem sobie do serca rozdział o mitomanach i leniach. Bo przecież zdarzają nam się sytuacje, które wyprowadzają z równowagi, ludzie - którzy męczą, rzeczy – które przeszkadzają, a niekiedy nawet obrażają samym swoim istnieniem. Często nie umiemy ich nazwać, szukając w sobie niedoskonałości i nieumiejętności przystosowania. Tymczasem tak nie jest. Po prostu – jasno nazwijmy mitomana mitomanem i go unikajmy. Bo jest przekleństwem, bo hamuje nasze działanie, zmienia na swoją korzyść znaczenie podstawowych i najważniejszych słów. Strzeżmy się też umysłowych leni, bezradnych z wyuczenia i grafomanów. Przerzedzi się wokół nas, owszem, ale też będzie można zacząć oddychać.

Pisze Czesław Bielecki o niby-oczywistościach: żeby nauczyć się odróżniać odwagę i bezczelność, pasję i pozę. Żeby czytać. (Bo - może faktycznie Piłat nie skazałby Jezusa, gdyby tego dnia tak bardzo nie bolała go głowa? Ale żeby w tę intelektualną dyskusję z sobą samym wejść, trzeba znać Bułhakowa). I żeby szanować siebie i nie tracić czasu na rzeczy pozbawione sensu, absurdalne i idiotyczne. (Jak to odnieść do pracy w korporacjach?...) Wreszcie – żeby chcieć.

I to jest książka dla tych, którzy chcą.

Każdy rozdział jest zakończony zadaniem. Takie zadania kojarzą mi się z poradnikami lepszego życia dla egzaltowanych panien, te jednak – uwierzcie – są prawdziwym wyzwaniem. Jedno z nich nie daje mi spokoju. Otóż – dowiedziałeś się, że twój znajomy – kulturalny i sympatyczny człowiek – jest oszustem na wielką skalę. Jego interes jest piramidą finansową, a ty pomagałeś mu nawiązywać kontakty w swoim kręgu. Co robisz?

No właśnie, co?

 

WISŁAWA SZYMBORSKA

Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem

Wydawnictwo Literackie 2016

Pyta Pan wierszem, czy życie ma sęs. Słownik ortograficzny daje odpowiedź negatywną.

Chciałbym być tak finezyjnie przekorny jak Wisława Szymborska. A bywam po prostu złośliwy, właśnie dlatego nie mógłbym prowadzić Poczty Literackiej w żadnym periodyku. A Szymborska (na zmianę z Władysławem Maciągiem) prowadziła i dzięki jej ocenom rozmaitej twórczości nadsyłanej do Życia Literackiego, ojczyzna nasza korzystała z fachowości wielu lekarzy, inżynierów i nauczycieli, a uniknęła mordęgi obcowania z grafomanami, którymi wyżej wymienieni mogli przecież zostać, gdyby nie Szymborskiej perswazja.

Wiesław Cz. Wiersz pod tytułem Ze strzytu Babiej Góry nie będzie miał w żadnej redakcji strzęścia.

Niektóre z ocen Szymborskiej były dość ostre, szczególnie gdy piszącemu ortografia stawała okoniem, ale zawsze odpowiedzi były serdeczne i sympatyczne. Rzadkie niestety ślady talentu literackiego w otrzymanej korespondencji, przyjmowała natomiast z nieukrywanym entuzjazmem, zachęcając delikwenta do dalszych pisarskich prób. A tych pozbawionych talentu literackiego, cichutko nakłaniała do odnalezienia w sobie innych predyspozycji, wielokroć podkreślając, że poezja – i w ogóle literatura – jest ciężkim kawałkiem chleba.

Baśka: „Mój chłopiec twierdzi, że jestem za ładna, żeby pisać dobre wiersze. Co myślicie o tych, które załączam?” – Sądzimy, że jest Pani rzeczywiście piękną dziewczyną.

Mam do tej książki jedną tylko pretensję. Mało jej. Na ilekolwiek Wisława Szymborska listów odpisała, pożądam wszystkich jej odpowiedzi, a nie tylko wyboru pani profesor Walas. Niech się wydawnictwo nie lęka, proszę wydać, kupimy, przeczytamy i będziemy wracać. 

 

FILIP SPRINGER

Miasto archipelag

Polska mniejszych miast

Wydawnictwo Karakter 2016

U Springera Polska mniejszych miast jest Polską brudną, zakacowaną, chaotyczną, chorą na pastelozę, niedokończoną, prowincjonalną, pełną absurdów i niedorzecznie zapatrzoną w przeszłość. Tutaj i obłomowszczyzna ma się dobrze i schizofrenia historyczna też. I pogarda, której nikt tak nie nazywa, bo jest czymś zwyczajnym, codziennym, bo jeździ busem jako busiarz, z komórką w ręku i złotym łańcuchem na szyi i wyprzedza na trzeciego, i pasażerów ma centralnie w dupie, bo ci po prostu - nie mają innego wyboru. 

Wydawca pisze na okładce, że „z książki wyłania się niejednoznaczny, migotliwy obraz Polski, gdzie wszystko może się zdarzyć i nic nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać”. To niestety nieprawda. Obraz tej Polski jest jednoznaczny i wszystko tam jest dokładnie takie, jak się wydaje. Mówiąc wprost – Polska jest miejscem dość okropnym. Z powodu dzielnic latających noży, które każde miasto w tej czy innej formie ma, ułomków pofabrycznych z którymi nie wiadomo, co zrobić, ale i dlatego, że w niedzielne popołudnia te niekiedy wychuchane staróweczki wyludniają się zupełnie, by wypełnić klientelą McDonaldsy, wieczorami będące centrum życia i marzeń o wyjeździe. 

W Ciechanowie Maca brak. Petycje mieszkańców jednak przyniosły efekt – restauracja powstanie w 2017, o czym pisze na swojej stronie ciechanowski urząd miasta. 

Na szczęście znalazł Springer także bohaterów, którzy zdecydowali się rzucić warszawskie korporacje i wrócić do Płocka czy pod Suwałki, bo tam ich dom, bo tam taniej, bo czas inaczej płynie, bo jest przestrzeń na przyjaźń, bo są wspomnienia z dzieciństwa. Opisał też Bielsko-Białą, jedyne ex-wojewódzkie miasto, w którym dzieje się chyba dobrze. Aż przy najbliższej okazji sprawdzę, bo wierzyć się nie chce…

Smutna ta książka. Ale – choć przygnębia – to czyta się ją świetnie. Czekam teraz od p .Filipa na coś o miastach większych. I coś mi mówi, że wcale weselsza ta książka nie będzie. 

 

ANDRZEJ GRYŻEWSKI, PRZEMYSŁAW PILARSKI

Jak facet z facetem

Rozmowy o seksualności i związkach gejowskich

Zwierciadło 2016

Przychodzi gej do psychoterapeuty-seksuologa i pyta o różne rzeczy związane z byciem homoseksualnym. To najkrócej o tej bardzo ciekawej rozmowie obu panów, w małym stopniu o seksie, a bardziej o emocjach, o łączliwości w związki, o narracji tychże związków, szczęściu w ich przebywaniu i – o ich toksyczności. 

Jest także ów wywiad takim wprowadzeniem do psychoterapii, Andrzej Gryżewski mówi czym psychoterapia jest, a czym nie jest, czego można się spodziewać i jak się podczas sesji pracuje. To ważne dla tych wszystkich, którzy chcieliby polepszyć swoje życie, ale się boją albo wstydzą. Czytamy też, że dobrze się przyglądać swoim emocjom i umieć je nazywać i o tym, że wszystko, co robimy w łóżku i co nie czyni krzywdy drugiemu – jest dozwolone. I nikomu nic do tego. 

Poza tym - mówimy homoseksualność, a nie homoseksualizm, że to jedna z pięciu (!) orientacji seksualnych i – od razu uprzedzam zainteresowanych – w książce o wielkości ptaszka i ludzkich dramatach z tym związanych - jest tylko pół strony.

Generalnie nie lubię czytać wywiadów, ale tę – naprawdę na luzie rozmowę – przeczytałem w pociągu do Pragi i nawet porobiłem notatki na marginesie i zaznaczyłem na zielono co trafniejsze myśli. Ale tak koło Katowic przeszło mi przez myśl, że to zupełnie nieprawdopodobne, jak ludzie będący ze sobą w związku, potrafią ze swojego życia zrobić piekło. I jeszcze uznawać to za zupełnie normalne. 

 

ANNA SULIŃSKA

Wniebowzięte

O stewardessach w PRL-u

Wydawnictwo Czarne 2016

Przeczytałem Wniebowzięte z ciekawością, bo interesuję się tymi sprawami. 

Anna Sulińska wykonała ogromną robotę dokumentacyjną, problem tylko polega na tym, że nie za wiele z tego wynika. Te stewardessy, które z autorką się spotkać zechciały, niestety nie miały nic szczególnie ciekawego do powiedzenia, w każdym razie nic, czego bym nie wiedział, bądź się nie domyślał. A i tajemnice tego zawodu zdradzane przez anonimowe rozmówczynie nie są specjalnie interesujące. Cóż, pewnie więcej miałyby do powiedzenia te panie, które były jednocześnie na etacie w SB, ale ich dyskrecja niespecjalnie mnie dziwi. 

Autorka niepotrzebnie tak obszernie opowiada o rozwoju LOT-u i lotniska na Okęciu. Nie o tym miała być ta książka. Ludzkie historie są ciekawe, nie opowieść o projekcie portu. A tych niestety jest jak na lekarstwo. Do tego autorce zdarza się kończyć opowieść dokładnie w miejscu, w którym powinna się ona zacząć, ogromny niedosyt pozostawia historia stewardessy ocalałej z katastrofy w Moskwie, podobnie jak sprawa pończoch z Zurichu. Poruszające są także notatki esbeków z rekrutacji stewardess, wydobyte przez autorkę z IPN i szkoda, że nie dowiadujemy się, jak się potoczyły losy bohaterek tychże notatek. 

Poza tym – skąd autorka wie, że do katastrofy pod Zawoją doszło w wyniku porwania samolotu? Bo z dostępnych materiałów wynika, że hipotez było co najmniej kilka, pewności natomiast – żadnej.

 

ILONA WIŚNIEWSKA

HEN. Na północy Norwegii

Wydawnictwo Czarne 2016

Perwersyjnie wręcz uwielbiam peryferia. I ta moja miłość nie była przez świat rozumiana. Ale okazało się, że na tę samą przypadłość cierpi Pani Ilona, dlatego jej reportażami - o Spitsbergenie i o Finnmarku - się zachwyciłem i będę do nich wracać. Autorka bowiem tak pisze o tej niegościnnej ziemi, że od razu chce się tam pojechać i sprawdzić.  Hen jest wciągającą opowieścią o północy Norwegii, o tym, że tam naprawdę nic nie ma i że właśnie dlatego to miejsce jest wyjątkowe.

Jak każdy jednak reportaż jest Hen opowieścią przed wszystkim o ludziach. O Samach (czyli Lapończykach), o ich kulturze, o joikowaniu, o życiu z reniferami i bez nich, o wierze w przyrodę ich otaczającą, o walce o istnienie wreszcie. 

Spójrzmy na (dokładną) mapę Norwegii. Mamy oto na końcu świata – no może prawie na końcu, bo dalej jest jeszcze Hamningberg – miasteczko Vardo. Kilkadziesiąt domków, kościół, port, urząd miasta. Z niektórych okien widać światła w rosyjskich domach. Arktyczna zima wiatrem o nieprawdopodobnej sile omiata Vardo śniegiem, zza zasp którego straszą opuszczone budynki, sklepy, ale na niektórych ścianach ni w 5 ni w 9 pojawiają się grafiki, wcale nie gorsze od łódzkich. Skąd to się na tym końcu wzięło? I dlaczego autobus wbił się w zaspę i teraz jest pomnikiem?

Nie ma to tamto. Vardo wpisuję na moją podróżniczą listę życzeń. Trzeba będzie wziąć paprykarz ze sobą, bo drogo. Ale trudno, jechać trzeba.

 

ANDRAS CSERNA-SZABO, BENEDEK DARIDA 

Wielka książka kaca czyli pieczmy, gotujmy na kacu

Czarna Owca 2016

Wydaje się, że takim mottem tej bardzo erudycyjnie napisanej książki jest zdanie „Czym się strułeś, tym się lecz”. Bo z historyjek zabawnie przez autorów snutych, wynika jednoznacznie, że nic tak dobrze nie leczy kaca jak alkohol. A żeby nie było nudno – każda z historii kończy się przepisem kulinarnym, z których większość jest żartem (jak mi się wydaje), a reszta przeznaczona jest dla naprawdę hardych zawodników. Chociaż… przepis na kapustę ze śledziem chyba wypróbuję. Charles Bukowski jednak twierdził, że nie ma nic lepszego na kaca od seksu oralnego oraz pasty do zębów. Hm…

Może jeszcze jedno spostrzeżenie z tej książki wzięte: „(…) istnieją tylko dwa rodzaje prawdziwej broni przeciw kacowi: pierwszym jest ciągłe bycie na gazie, drugim natomiast – śmierć”. I – piszą autorzy – Rosjanie za Gorbaczowa wzięli sobie to do serca, twierdząc, że „wszystko, co pali gardło, można pić”, powodując, że trojnoj odekołon (w oryginale eau de Cologne) stał się drugim po wódce najbardziej rozpowszechnionym napojem, kosztującym zresztą jedynie 94 kopiejki, a dostępnym w trzech wersjach zapachowych. Co najważniejsze jednak – zawierał 64 procent alkoholu. Słynny rosyjski pisarz Jerofiejew jednak był przekonany, że nie spirytus czy perfuma, lecz żubrówka jest najlepszym napojem do śniadania, a jej spożycie gwarantuje dobre samopoczucie, bez względu na ilość i jakość z dnia poprzedniego.

Po co cała ta kacologiczno-knajacka wiedza? Ano po nic. Ale bardzo miło się to czyta przed snem, po jednym piwku albo nawet bez. 

 

SHEILA FITZPATRICK 

Życie codzienne pod rządami Stalina

Rosja radziecka w latach trzydziestych XX wieku

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2012

To, że życie za czasów Stalina w Rosji było straszne, wie chyba każdy. Tylko – co to tak naprawdę znaczyło? Ta na chłodno napisana, wszak naukowa książka jest próbą odpowiedzi na to pytanie. Mówi się – terror, mówi – bieda, głód. Tak, to wszystko prawda. Ale takim słowem, które najlepiej opisuje tamte czasy, jest strach. Bo – jak pisze Fitzpatrick – nikt nie znał dnia ani godziny. Dzieci popów czy kułaków przynajmniej mogły się spodziewać wizyt nocną porą, ale z nastaniem przerażającego 1937 roku nikt nie mógł spać spokojnie, aresztowano także wysoko postawionych członków partii, ich rodziny, znajomych. Zresztą – dla żon wysoko postawionych zdrajców ojczyzny (mówiąc ściślej – wrogów władzy radzieckiej) tworzono specjalne obozy. To był czas okrutnych upokorzeń - zdobywania żywności czy innych podstawowych produktów, mieszkań, czas donosów – bycia ofiarą tych donosów i donoszenia. A donosiło się - by wyrzucić ze wspólnego pokoju znienawidzonego współlokatora, by dokuczyć albo – by zamknąć wroga w Gułagu albo - doprowadzić go pod ścianę. 

Rosjan dziś zrozumieć trudno.  Ta książka trochę w tym pomaga. I dziękujmy Bogu, że niedane nam było tam wtedy żyć.

Niestety – tak już na marginesie – Wydawnictwu UJ zdarzył się dość kompromitujący błąd ortograficzny. Strona 170. Stosując karę – czyli… karząc, prawda? A nie każąc. Cóż, u mnie word też nie podkreśla.

 

ELŻBIETA KOWECKA

W salonie i w kuchni

Opowieść o kulturze materialnej pałaców i dworów polskich w XIX wieku

PIW 1989

„Czytanie wyłącznie literatury tzw. pięknej ma w sobie coś przerażającego. Traci się właściwą perspektywę. Po lekturze monologu wewnętrznego dobrze jest dowiedzieć się, jak np. kichają słonie” – pisała Wisława Szymborska w Lekturach Nadobowiązkowych.

No i ta książka jest właśnie o kichaniu słoni!

Nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile zawdzięczamy elektryczności. Robimy pstryk! I się świeci… Nasi dziadowie musieli się oczywiście bez tego luksusu obejść, dwory i pałacyki szlacheckie jeszcze nieco ponad sto lat temu ciemne choć oko wykol.  Ile to trzeba było świec, żeby te salony oświetlić, a pamiętajmy, że parafina jest wynalazkiem dopiero drugiej połowy wieku XIX. Świecono zatem łojówkami bądź lampami olejowymi, bo woskowe kosztowały majątek. Śmierdziało i dymiło, więc czytało się przy kominku i… chadzało spać z kurami.

Goście… Naprawdę to było jak Bóg w dom! Ale gość nie mógł być gnuśny czy mrukliwy, podejmowano chętnie, ale musiał gospodarzy rozrywać – bądź najnowszymi ploteczkami, bądź niesłychaną towarzyskością bądź specjalnymi umiejętnościami. Konstanty Plater był w gościach bez przerwy przez lat 26, a pożądano go z jednego powodu – umiał pięknie czytać. I czytywał w tych litewskich dworach Mickiewicza, a jak chciał odjeżdżać to mu państwo koła z powodu zdejmowało bądź upijało do nieprzytomności stangreta.

A poza tym – wiecie, że kiedyś w gości się przychodziło z własną robótką? (Tzn. panie przychodziły). I sobie rozmawiały, plotkowały i szydełkowały np. Bo widok damy bez zajęcia rąk w wieku XIX był czymś nieprawdopodobnie gorszącym.